Выбрать главу

Prokurator westchnął głęboko.

– W tej sprawie nie możemy sobie pozwolić na żadną pomyłkę.

– Nie ma pomyłki. Gdybyś zobaczył Swytecka dziś rano tak jak ja, wiedziałbyś, że nie ma mowy o pomyłce. Ja to czuję i nie wyssałem tego z palca. Podpowiada mi to doświadczenie zdobyte w ciągu wielu lat pracy w policji, a służę, jak wiesz, całe życie. Sam zresztą powiedz: czy zawiodłeś się kiedyś na moich przeczuciach?

McCue spuścił wzrok. Miał absolutne zaufanie do przyjaciela, ale też pytanie Stafforda, choć retoryczne, przypomniało co najmniej jeden przypadek, kiedy Lonzo popełnił błąd, śmiertelny błąd. Chodziło wtedy o morderstwo z premedytacją, proces był poszlakowy. McCue zawierzył przyjacielowi i wniósł oskarżenie. Rozprawa nie dobiegła końca, gdy prokurator zaczął nabierać wątpliwości, czy Lonzo wskazał rzeczywistego sprawcę. Sprawa należała już do historii i nie było co roztrząsać, zwłaszcza że ława przysięgłych uznała oskarżonego za winnego, a gubernator Swyteck podpisał nakaz egzekucji. Człowieka stracono, ale McCue nigdy go nie zapomni. Nazywał się Raul Fernandez.

– Muszę to przemyśleć – rzekł tymczasem.

– Czego jeszcze chcesz?

McCue poczuł się niepewnie.

– Chodzi o to – odparł – że zbyt wielu ludzi chciało śmierci Gossa. Trzeba przesłuchać także innych potencjalnych sprawców, porozmawiać z sąsiadami. Trzeba się upewnić, czy nagle nie znajdzie się jakiś świadek, który przysięgnie, iż na własne oczy widział, że ktoś wypada z mieszkania Gossa z dymiącym jeszcze pistoletem w garści, i że owym kimś z całą pewnością nie był Swyteck, bo był to, powiedzmy, wyjątkowo wysoki Murzyn albo kobieta, albo przyjaciel jednej z ofiar Gossa czy, dajmy na to…

– Policjant – wtrącił Stafford szyderczo. – Wystraszyłeś się tego telefonu pod dziewięćset jedenaście, że podobno kręcił się tam jakiś policjant?

McCue zdjął szkła.

– A i owszem, zwróciłem na to uwagę. Twój szef zresztą też, dlatego powiedział ci o tym zaraz na samym początku.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby Gossa załatwił któryś z naszych chłopców, to po pierwsze nie poszedłby na robotę w mundurze. A po drugie zatrzymałby go pod byle pretekstem na ulicy i dał mu w czapę niby w samoobronie i jeszcze wsadził mu w rękę jakiegoś gnata bez numerów, żeby wszystko uprawdopodobnić.

– Możliwe. Chodzi jednak o to, że mamy do czynienia z synem gubernatora, i to jest morderstwo z premedytacją. Nie wyślę wniosku, dopóki nie będę miał dowodu, i to solidnego.

Oczy detektywa rozbłysły, jakby się zezłościł. W rzeczywistości był spokojny jak nigdy. Ostatnie zdanie prokuratora potraktował jak wyzwanie.

– Postaram się o dowód – powiedział z mocą – znajdę coś, czym go przyszpilę.

– Nie wątpię, nie wątpię, że coś takiego istnieje – przytaknął McCue.

– Istnieje – powtórzył Stafford z całą powagą. – Pewnie, że istnieje, bo ja wiem – uderzył się w piersi – czuję, że Swyteck jest winny. – Wstał energicznie i ruszył do drzwi, a jednocześnie, niby to bezwiednie, wsadził rękę do kieszeni marynarki.

– Co to, u diabła, jest?! – wykrzyknął z udawanym zdziwieniem, wyciągając jakiś przedmiot w przezroczystej torebce plastikowej.

McCue zaśmiał się. Znał zagrania swego przyjaciela.

– Niech mnie kule – detektyw pacnął się w czoło teatralnym gestem, śmiejąc się od ucha do ucha – byłbym zapomniał o najważniejszym. Otóż zwróciłeś pewnie uwagę, że w czasie, gdy dokonywano zabójstwa, nikt nie słyszał strzałów. Wydaje się to niemożliwe, żeby w takiej kamienicy nikt niczego nie usłyszał, chyba… – zawiesił głos dla większego efektu – chyba że zabójca Gossa miał tłumik na gnacie. To był kaliber.38. I właśnie to jest najważniejsze – podsunął prokuratorowi pod nos torebkę z tajemniczym przedmiotem.

– A cóż to takiego?

– Tłumik. Tłumik do spluwy kaliber.38.

– Skąd go wziąłeś?

– Z samochodu Jacka Swytecka. Leżał pod przednim siedzeniem.

Oczy McCue'a zabłysły ciekawością, po sekundzie zmarszczył brwi i z całą powagą zapytał:

– Mam nadzieję, że miałeś nakaz rewizji.

– Nie było potrzeby. Dostarczyli nam to chłopcy z Kaiser Auto Repair – warsztatu, z którego korzysta Swyteck. Okazuje się, że nasz ulubiony adwokat odstawia tam swego mustanga praktycznie co drugi dzień. W rzeczy samej to auto to złom. Ostatnio był tam we czwartek rano, żeby załatać składany dach. Około południa właściciel złapał jednego z pracowników, jak obrabiał samochody klientów. Zadzwonił do nas. A ów smoluch obrobił między innymi wóz Swytecka. I jak myślisz, co zwędził? Właśnie – uśmiechnął się z zadowoleniem – tłumik!

– Czy nie sądzisz, że to dziwny zbieg okoliczności, Lonnie, że akurat jakiś złodziejaszek dobrał się do wozu Swytecka. Jesteś pewien, że tak to było?

– Właściciel warsztatu potwierdzi to w stu procentach – mrugnął porozumiewawczo do prokuratora.

McCue odchylił się na krześle. Z błogim wyrazem twarzy złożył ręce na brzuchu.

– Lonnie – zaśmiał się krzywo – no, teraz to co innego.

19

– Czterdzieści trzy telefony od dziennikarzy, panie gubernatorze – meldowała sekretarka, wbiegając za Harrym Swyteckiem do gabinetu, w którym urzędował głównie wieczorami. W ciągu dnia bowiem brał udział w wiecach i spotkaniach, prowadząc kampanię wyborczą przed kolejną kadencją. -… i to w ciągu jednej godziny – dokończyła.

– Na litość boską – westchnął Harry, zrzucając marynarkę. Nosił ciemne ubrania, jak przystoi gubernatorowi. Cisnął marynarkę na kanapę, poluźnił krawat i z ulgą padł na skórzany fotel z wysokim oparciem. Przed kampanią nader chętnie rozsiadał się za rzeźbionym mahoniowym biurkiem, między dwiema flagami – państwową i stanową – w miejscu, skąd emanowała władza. Lubił spoglądać na brązowe żyrandole pod kasetonowym, białym sufitem i wielkie, zwieńczone łukami okna, okolone draperiami z czerwonego aksamitu. Odpoczywał pieszcząc w sobie świadomość gubernatorskiej władzy. Teraz jednak, gdy kampania weszła w szczytowy okres, pełne majestatu otoczenie jak zadra przypominało mu ciągle, że jeśli chce korzystać z atrybutów władzy przez następne cztery lata, to musi zapewnić sobie ponowny wybór.

– A kogóż to obraziłem tym razem? – Pytanie tylko z pozoru było żartobliwe.

– Nikogo, nikogo – zapewniła sekretarka, stawiając na biurku filiżankę gorącej herbaty z cytryną. Była służbista, sztywna, bez cienia uśmiechu. Siwa, gładko zaczesana do tyłu, w białej jedwabnej apaszce na szyi objawiała tyle seksu, ile klauzurowa zakonnica. Miała wszakże inne zalety, szczególnie cenne w jej zawodzie. Pracowała sumiennie, a nade wszystko była niezwykle lojalna. Za osiemnaście lat bezgranicznego oddania warto było przymknąć oczy na dokuczliwe maniery. – Domagają się tylko pańskiego oświadczenia, żeby zdążyć jeszcze na główne wydanie wiadomości – dokończyła.

Gubernator podnosił właśnie filiżankę. Ręka zamarła w połowie drogi. Mimo upływu lat nie pojmował, jak to się dzieje, że Paula zawsze wie wcześniej i lepiej niż on o wszelkich sensacjach, i nie potrafił się z tym pogodzić.

– Oświadczenie? O czym? – zapytał lekko drżącym głosem.

– Oczywiście na temat pańskiego syna – odparła jeszcze bardziej rzeczowo.

– A co się stało? – w głosie gubernatora pojawiła się nuta niepokoju.

– Campbell już tu idzie i wszystko wyjaśni – Paula wolała uniknąć odpowiedzi. Zabierała się do wyjścia, gdy zjawił się Campbell McSwain – asystent gubernatora. Wpadł jak burza, niemalże przewracając Paulę w drzwiach.