– Manny? – był kompletnie zaskoczony.
– Jak się masz, Jack – odparł Manuel Cardenal, najsłynniejszy na Florydzie obrońca w procesach karnych. Wszyscy go znali. Zaczynał karierę ze dwadzieścia lat temu, jako adwokat z urzędu w sprawach o morderstwa, gwałty i rabunki, zyskując renomę jako zręczny prawnik. Wybraniał winnych. Od dziesięciu lat prowadził własną kancelarię. Zrobił majątek broniąc bogatych klientów.
– Ty, tutaj? – dziwił się Jack.
– Czy jako twój obrońca mogę wejść?
– Oczywiście.
Manny ubrany był elegancko: granatowy dwurzędowy garnitur, włoskie buty, jedwabny krawat. W kieszonce marynarki miał stosowną chusteczkę do kompletu. Wchodząc zerknął w lustro przy drzwiach i widać było, że robi to z satysfakcją. W wieku czterdziestu trzech lat był u szczytu powodzenia, zwłaszcza jeśli idzie o płeć piękną. Młodsze uważały, że nadal jest atrakcyjny i przystojny, starsze pociągała jego młodość. Jego uśmiech wyrażał pewność siebie i doświadczenie, w oczach igrały młodzieńcze jeszcze iskierki. Kruczoczarną czuprynę zaczesywał gładko do góry i miało się wrażenie, że nawet przy największym wietrze ani jeden włos nie zmieni swego miejsca. Obrócił się, patrząc prosto w oczy człowieka, nad którym wkrótce rozpęta się prawdziwa burza.
– Ale ja nie prosiłem, żebyś się podjął mojej sprawy – odezwał się Jack. – Nie dlatego, że nie chciałbym, ale po prostu nie stać mnie na twoją firmę.
Manny zajął miejsce na kanapie.
– Sprawę zlecił mi twój ojciec dziś rano.
– Słucham?
– Ojcu jest przykro, że będziesz cierpiał z jego powodu.
– Z jego powodu?
– A tak, Jack – przytaknął adwokat. – Czeka nas ciężki dzień. Wywleką cię z domu w kajdankach, załadują do suki, przewiozą na sygnale przez całe miasto, zakiblują jak jakiegoś meta i będziesz czekał na zmiłowanie w zaplutej celi. Wszystko dlatego, że jesteś synem Harry'ego Swytecka. Gdybyś nie był, pozwoliliby ci się zgłosić samemu na komisariat i pewnie zaraz wypuściliby za własnym poręczeniem lub, w najgorszym wypadku, po uiszczeniu symbolicznej kaucji. To polityka, bracie – wyjaśnił. – Twój ojciec wyraża z tego powodu ubolewanie.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że do oskarżenia doszło na tle politycznym?
– Niezupełnie, ale wszystko inne ma taki kontekst.
– Wspaniale… A więc to polityczni przeciwnicy mojego ojca przeczołgają mnie przez to wszystko?
– Obawiam się, że tak. Dzwoniłem już do prokuratora z pytaniem, czy wyrazi zgodę, żebyś sam się zgłosił, i w ogóle. Mowy nie ma. Chce urządzić całe przedstawienie. Potrzebny mu rozgłos. Twoja sprawa już stała się polityczną sensacją i ojciec o tym wie. Wie też, że od tego, jak się potoczy twój los, zależą wyniki wyborów.
– Czy to jest powód, że zjawiasz się u mnie? Żeby ojciec wygrał wybory?
– Wiem tylko tyle, ile usłyszałem od twego ojca, Jack.
Jack zmrużył oczy i spojrzał badawczo na rozmówcę, jakby chciał wyczytać prawdę z jego twarzy.
– Ojciec nie jest głupi, Manny, a ja go znam, a przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, iż nie chodzi wyłącznie o politykę. Znam też ciebie i wiem, że nie podjąłbyś się tej sprawy, gdybyś nie nabrał przekonania, że ojciec naprawdę chce mi pomóc. Więc po co ta szopka? Po co obaj udajecie, że chodzi o politykę, a nie o mnie? A ojciec co? Jest zbyt dumny, żeby to powiedzieć, czy po prostu boi się prawdy? Dlaczego, do cholery, nie zachowa się zwyczajnie jak ojciec i nie powie, że chce mi pomóc?
– A może to właśnie ci mówi? – odparł adwokat po prostu, ale jego wzrok wyrażał znacznie więcej.
Jack zmilczał. Słowa Manny'ego dały mu wiele do myślenia.
Z zadumy wyrwał go energiczny łomot do drzwi.
– Otwierać!
Jack odetchnął głęboko. Na jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech.
– Tylko nie nastąp mi na odciski, Cardenal – rzekł I otworzył drzwi.
– Policja – detektyw Lonzo Stafford błysnął regulaminowo blachą. Jak zwykle miał na sobie granatową marynarkę i krzywił się w półuśmiechu. Obok stał detektyw Bradley. – Jesteś aresztowany – oznajmił Stafford z wyraźnym zadowoleniem – pod zarzutem zabójstwa Eddy'ego Gossa.
Jack był spięty, ale panował nad sobą. W myślach analizował sytuację. Manny chyba miał rację mówiąc, że urządzą całe przedstawienie, że nie odbędzie się to tak, jak myślał, spokojnie i w miarę uprzejmie. Przede wszystkim przyjechali wozem patrolowym, a nie autem Stafforda na zwykłych numerach. Nie wyłączyli nawet koguta. Niebieskie światło omiatało podwórko, ba, całą ulicę, i już tłumek gapiów wraz z gromadką reporterów zebrał się przed podjazdem. Dalej nie śmieli wejść, bo tam zaczynał się teren prywatny. Gdy tylko Jack stanął w drzwiach, tłum zaszumiał: „Patrzcie, to on!" i zaraz rozległ się terkot kamer i trzaskanie migawek.
– Masz prawo do odmowy zeznań – Stafford recytował formułę Mirandy. Jack nie zwracał na niego uwagi. Ocknął się dopiero, gdy Stafford rzucił do Bradleya – A teraz go zakuj.
– Co? – mimo wszystko Jack nie chciał uwierzyć.
– Kajdanki – powtórzył Stafford. Widać było, że sprawiło mu to przyjemność.
– Nie ma potrzeby, nie zamierzam stawiać oporu…
– A, skoro tak – uciął detektyw – to skujemy ci ręce z przodu, zamiast na plecach.
Nie protestował, rozumiał, że nie ma sensu. Posłusznie wyciągnął ręce, Bradley ze szczękiem zacisnął stalowe bransoletki.
– Jedziemy! – rozkazał Stafford.
Jack wyszedł na ganek. Obrócił się i niepomny, że ma kajdanki, wyciągnął rękę, żeby zamknąć drzwi. Żelazo boleśnie wbiło się w ręce. Zmartwiał widząc Cindy. Stała przy schodach, owinięta w jego szlafrok, wystraszona i przerażona patrzyła na niego i jego zakute dłonie.
– Bądź pod telefonem – rzucił na pożegnanie. Nie był już taki pewny, że wróci do domu zaraz po południu. Cindy skinęła głową, że usłyszała. Jack zatrzasnął drzwi.
Stafford z Bradleyem wzięli go pod ręce i poprowadzili do wozu policyjnego. Jack milczał, patrzył przed siebie, starał się wyglądać obojętnie, ani zawstydzony, ani tym bardziej winny. Zdawał sobie sprawę, że ciekawscy sąsiedzi patrzą, a kamery rejestrują każdy ruch. Modlił się w duchu, żeby Cindy nie przyszło do głowy wyjrzeć przez okno.
Manny usiadł obok Jacka na tylnym siedzeniu, obaj policjanci zajęli miejsca z przodu, Bradley za kierownicą. Ruszył wolno. Tłum rzucił się, żeby jeszcze raz zerknąć na adwokata, którego oskarżono o morderstwo klienta. Jack stawał się sławny, oto zaczynało się jego „pięć minut".
Błyskawicznie dotarli do centrum miasta. Z daleka widać było żądny sensacji tłum przed gmachem, który mieścił w sobie sąd i komendę policji. Potrójny rząd reporterów tłoczył się na schodach, jak kibice przed stadionem, którzy czekają na swoich idoli.
Jack poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Spoglądał na przemian na tłum i na kajdanki.
– Nie dałoby się tego zdjąć? To naprawdę konieczne?
– Niestety tak, panie mecenasie – odparł Stafford. – Żadnej taryfy ulgowej – dodał nie bez satysfakcji.
Jack nie zareagował, niczego nie dał po sobie poznać, żeby nie prowokować Stafforda, choć odmowa nie tylko sprawiła mu przykrość, ale i przeraziła.
– Jak tylko podjedziemy, wyskakujemy z wozu – rzekł Stafford. – Nie będzie to sprint, ale też nie spacer. Trzymaj się tuż za nami. Zrozumiałeś, Swyteck?
Jack nic nie odpowiedział.
– Zamknij się! – wyręczył go Manny.
Bradley dodał gazu i po chwili samochód zatrzymał się przy wejściu do komendy wśród tłumu reporterów, fotografów i zwykłych gapiów.