– Właśnie, jak Fernandez – skorzystał z pytania Malone, a tłum reporterów pilnie zanotował nazwisko.
Gubernator przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Nie miał pojęcia, kto rzucił nazwisko Fernandeza, nie sądził jednak, aby coś się za tym kryło, wolał uznać, że była to spontaniczna reakcja na pytania reportera.
– Państwo wybaczą, ale nie będę komentował indywidualnych przypadków, także sprawy mojego syna. Uważam, że nie byłoby to stosowne. To wszystko na dziś – ruszył do wyjścia.
– Panie gubernatorze! – przekrzykiwali się reporterzy, nie dając za wygraną. Harry jednak był za bardzo zdekoncentrowany, aby ryzykować odpowiedzi na dalsze pytania. Mówiąc: „dziękuję" znikł w bocznych drzwiach prowadzących do zastrzeżonej części siedziby gubernatora, gdzie asystenci i współpracownicy odgrodzili go od prasy. Z ulgą otarł krople potu z czoła. Dobrze, że konferencję miał już za sobą.
– Poszło nieźle, jak zresztą myślałem – Campbell pośpieszył ze szklanką chłodnego napoju.
Gubernator zaczął sączyć coca-colę. Milczał.
– Tylko ta wymiana zdań na końcu, na temat pańskiego syna… – ciągnął asystent – boję się, szefie, że sprawa Jacka obciąży nas, że aż hej. Sprawdziłem ostatnie badania opinii. Znów spadliśmy o jeden punkt, ale…
Campbell mówił coś jeszcze, Harry jednak nie słuchał. Patrzył w stronę okna, bawiąc się w myślach ironiczną refleksją, że Jacka nie pierwszy raz oskarżano o zabójstwo: teraz klienta, a jeszcze dawniej – czego Harold Swyteck nie zapomni do końca życia – własnej matki. Minęło prawie ćwierć wieku, od kiedy Agnes rzuciła takie oskarżenie. Dodała wtedy, że to on, Harry, obwinia syna o śmierć matki, co tylko spotęgowało jego własne kompleksy. Gorzej jeszcze, że w czasie owej awantury Harry zachował się fatalnie, nie spojrzał synowi prosto w oczy i nie zaprzeczył oskarżeniu. Nie uczynił tego do dziś.
– Jack nie zabija – wyrwało mu się głośno, ku zaskoczeniu Campbella, który nie rozumiał, co się dzieje. Patrzył zaintrygowany, jak gubernator znów pogrąża się we własnych myślach. – Jack nie zabija. To ja skazałem go na śmierć – szepnął Harry – bo milczałem przez tyle lat.
Campbell chciał coś powiedzieć, ale gubernator nie dał mu dojść do słowa. Zmienił temat, nawiązał do osoby, którą posłał na śmierć.
– Kim był ten reporter, który wspomniał o Raulu Fernandezie? – spytał niby to obojętnie.
– Nie wiem. Posłałem ochroniarza, żeby sprawdził, ale facet znikł, zanim ktokolwiek się zorientował. Chce pan, żebyśmy się tym zajęli?
– Nie! – odpowiedź była chyba zbyt pośpieszna i zbyt stanowcza. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś zaczął wsadzać nos w te sprawy. – Szkoda czasu – dodał już znacznie spokojniejszym tonem. Podszedł do okna. – Zostaw mnie samego na chwilę, proszę.
– Nie ma sprawy, poczekam w aucie. – Campbell wyszedł. Szefowi przyda się parę chwil samotności. Widać było, że potrzebuje tego.
Harry opadł na krzesło. Nadal jeszcze nie doszedł do siebie po pytaniach o Fernandeza. Czyżby szantażysta wrócił? Incydent z chryzantemami upewnił go, że prześladowcą jest Goss, a hipoteza potwierdziła się, gdy po śmierci Gossa telefony ustały, ale ta dzisiejsza sprawa nie wyglądała na zwykły zbieg okoliczności. Pytanie nie było przypadkowe, a ten Malone też wydawał się dziwnie konsekwentny. Gubernatora przeszły ciarki – szantażysta powrócił, a co gorsza, jeden z najbezczelniejszych i wścibskich dziennikarzy z całej Florydy najpewniej coś wie.
Ale nie wyciągaj zbyt pośpiesznych wniosków, skarcił się w duchu. Sprawa Fernandeza należała do najbardziej kontrowersyjnych w czasie całej kadencji, co oznacza, że reporter mógł coś słyszeć, choć wcale nie musiał wiedzieć wszystkiego, żeby nakreślić analogię między synem gubernatora a człowiekiem, który do samego końca głosił swoją niewinność. Nie można więc jednoznacznie wykluczyć, że dzisiejszy incydent to w istocie przypadek, że szantażystą naprawdę był Goss, a ponieważ on nie żyje, więc nie ma już szantażysty. I w tym momencie Harry uświadomił sobie, że jest sposób, aby upewnić się do końca, czy to Goss go prześladował. W czasie napadu w lasku nieznajomy sprawca powiedział przecież, że to właśnie on rozmawiał z Jackiem w noc, kiedy stracono Fernandeza. Syn musi zatem wiedzieć, czy chodzi o tę samą osobę, czy Goss to szantażysta.
Musiał tylko znaleźć sposób, żeby zechciał to powiedzieć.
24
– Jack Swyteck, sprawa z oskarżenia publicznego – oznajmił woźny sądowy, uwalniając wreszcie – po półtorej godziny – Jacka spod klucza. Sala rozpraw ożywiła się, gdy Manuel Cardenal przeprowadził swego klienta od bocznych drzwi przed oblicze sędziego, który siedział za mahoniowym stołem na podium. Gromada dziennikarzy i tłum gapiów patrzyli ciekawie, jak po marmurowej posadzce kroczy adwokat i człowiek oskarżony o morderstwo Eddy'ego Gossa. Jack myślał właśnie o Eddym. Ta sala nieodparcie przypominała mu dzień, gdy był tu razem z nim. Jak Manny jego, tak on prowadził swego klienta przed oblicze sędziego, aby oskarżony, zgodnie z procedurą, złożył oświadczenie, czy przyznaje się do winy. I oto teraz Jack ma uczynić to samo: oświadczyć, że jest niewinny. Różnica polegała tylko na tym, że Goss był mordercą. Z bolesną jasnością Jack uświadomił sobie, że prosta deklaracja: „Nie jestem winny, Wysoki Sądzie" wcale nie jest dowodem niewinności. Niewinność jest kategorią moralną, sprawą sumienia, która rozstrzyga się między człowiekiem a Stwórcą, natomiast oświadczenie: „Nie jestem winny, Wysoki Sądzie" jest tylko prawniczą formułą, zapowiedzią, że podsądny zamierza skorzystać z konstytucyjnych praw. Te zaś stanowią, że to prokurator musi udowodnić winę oskarżonego ponad wszelką wątpliwość. Manuel Cardenal zapewne wyczuwał ową subtelną różnicę, sądząc z tego, w jaki sposób złożył deklarację w imieniu Jacka.
– Mój klient, Wysoki Sądzie, nie tylko nie popełnił zarzucanego mu czynu, mój klient – powtórzył – jest po prostu niewinny.
Sędzia o bladych policzkach spojrzał z wysokości swej katedry przez dwuogniskowe szkła i uniósł pytająco krzaczaste, siwe brwi. Nie miał wysokiego mniemania o obrońcach, którzy zaręczali o niewinności swoich klientów, ale nie skomentował tego oświadczenia. Kazał tylko wpisać do protokołu, że „oskarżony nie przyznaje się do winy". Wymierzył jednak karcącym gestem trzonek sędziowskiego młotka w stronę Cardenala.
– A pan, panie mecenasie, niech zachowa przemówienia na konferencję prasową – dodał tonem przygany.
Manny tylko zaśmiał się w duchu.
– Jest jeszcze sprawa kaucji, panie sędzio. – Wszyscy spojrzeli, kto przemawia niskim, chrapliwym głosem. Był to sam prokurator stanowy, Wilson McCue, w tradycyjnym, trzyczęściowym garniturze, z ciężką złotą dewizką od zegarka w kieszonce kamizelki ledwo opinającej tłusty brzuch. Na nosie miał szkła bez oprawek, równie okrągłe jak nalane oblicze. Jack wiedział, jak wszyscy tutaj, że podstarzały prokurator rzadko już bierze osobisty udział w rozprawach. Z zasady wysyła zastępców. Jego obecność na wstępnym i zgoła formalnym posiedzeniu sądu była wydarzeniem równie niezwykłym jak przybycie generała z Naczelnego Dowództwa na pierwszą linię frontu. – Oskarżenie wnosi – ciągnął McCue chrapliwym głosem – aby Wysoki Sąd zechciał wyznaczyć kaucję na sumę nie mniejszą niż…
– Sąd zna sprawę – przerwał sędzia – zna też podsądnego. Pan Swyteck dał się poznać jako obrońca w sprawach karnych. Wyznaczam kaucję wysokości stu tysięcy dolarów. Następna sprawa – uderzył młotkiem w pulpit.
Prokurator oniemiał. Nie nawykł do tak bezpardonowego zachowania, bo nikt nie śmiał go tak traktować, nawet sąd.