W gabinecie zapanowała męcząca cisza. Wreszcie Jack spojrzał na Manny'ego.
– Ostrzegałem cię – powiedział.
– Wydaje mi się, że mówiła prawdę – odparł obrońca surowym tonem. – I rozumiem, dlaczego nie przywiązywałeś wagi do alibi. Skłamałeś Jack. Mówiłeś, że spędziłeś u niej noc, całą noc, a to nieprawda, mam rację?
Jack westchnął ciężko i odwrócił wzrok.
– Było niemal dokładnie tak, jak ci opowiedziałem, Manny – rzekł cicho. – Kiedy się kochaliśmy, czy jak to chcesz nazwać, ktoś wślizgnął się do domu, rozmazał keczup na prześcieradle i wsunął chryzantemę pod poduszkę w pokoju Cindy. Ten sam człowiek zadzwonił później i próbował skłonić mnie, żebym jeszcze raz pojechał do Gossa, czego jednak absolutnie nie miałem zamiaru zrobić. Prawdą jest też, że zaraz potem wyszedłem od Giny. Daję słowo, że nie chciałem zostawiać jej samej, zwłaszcza gdy zobaczyłem, co ten psychopata zrobił z moim autem, ale z drugiej strony nie chciałem obudzić się rano w jej łóżku. Dlaczego? – możesz spytać – przecież zerwaliśmy z Cindy. Owszem, ale mimo wszystko… nie chciałem zostać, więc wziąłem tyłek w troki i wyszedłem…
– Przed trzecią?
– Przed.
– Całą godzinę przed zabójstwem Gossa.
– Na to wygląda.
– Nie do wiary – mruknął Manny kręcąc głową. – A może przeciwnie – zrozumiałe, bo przecież człowiek oskarżony o morderstwo zawsze się chwyta wszelkich sposobów, ale, do diabła, Jack, na co właściwie liczyłeś? Na amnezję? Że Gina nie będzie pamiętać, o której wyszedłeś?
– Nie wiem, nie mam pojęcia, pewnie na to, że Gina nie zapamięta, o której się rozstaliśmy. Sporo przecież wypiliśmy. Wydawało mi się, że nie zauważyła, o której wyszedłem, a może liczyłem, że się pomyli i powie, iż o wpół do piątej…
– Liczyłeś, że będzie kłamać w twojej sprawie.
– No nie, to znaczy nie wiem, nie wiem, na co liczyłem.
Manny nie krył rozczarowania, a po chwili rozczarowanie zamieniło się w podejrzenie.
– Powiedz mi Jack, czy to wszystko? A może są jeszcze inne kłamstwa, groźniejsze niż fałszywe alibi?
– Wątpisz, że jestem niewinny?
– Nie, a przynajmniej nie znajduję powodów, by wątpić w to, co mi powiedziałeś, ale też nie mogę się zgodzić, aby klient, którego mam bronić, oszukiwał mnie, a już na pewno nie mogę dopuścić, aby sam siebie stawiał w takim świetle, by nikt nie miał wątpliwości, że musiał zabić Gossa.
– Obrażasz mnie. Nikogo nie zabiłem.
– Czyżby? A więc po co pojechałeś do niego? W jakim celu wchodziłeś do jego mieszkania jeszcze przed przyjazdem do Giny? Dlaczego wziąłeś pistolet? Co chciałeś zrobić?
Trudne pytanie. Jack zawahał się przez chwilę.
– Nie wiem, nie umiem powiedzieć, po co wziąłem broń.
– Ejże! – Manny spojrzał prosto w oczy Jacka. – Zastanów się – powiedział z naciskiem. Nie oskarżał, nie sądził, stawiał tylko pytania, ale w taki sposób, że Jack poczuł się nieswojo.
– Wiem tylko jedno, nie zabiłem Eddy'ego Gossa.
– Ja też wiem jedno: nie próbuj kręcić przed swoim własnym obrońcą, nie przekreślaj szansy na uniewinnienie.
Jack podniósł wzrok. Milczał. Nie musiał nic mówić. Sprawa była oczywista.
– A zresztą – stwierdził po chwili – może dobrze się złożyło. Gorzej by się stało, gdyby Gina powiedziała to wszystko na rozprawie.
Manny oparł się na fotelu.
– Jedna tylko sprawa nie daje mi spokoju. Kiedy zwróciłem jej uwagę, iż chyba powinna ci pomóc, odparła, że nie chce. Tego nie rozumiem.
– To cała ona.
– Może masz rację, ale nie bardzo pojmuję, czy tylko odmawia pomocy, czy chodzi jej o coś więcej. Czy przypadkiem nie chce cię bardziej pogrążyć?
Jacka zmroziło.
– Nie sądzę – słowa przychodziły mu z trudem – choć z Gina nigdy nic nie wiadomo.
– Ale akurat to musimy wyjaśnić.
– Może powinienem z nią porozmawiać. Być może w cztery oczy zechce powiedzieć coś więcej.
– To jest pomysł! Spróbuj porozmawiać z nią szczerze, po przyjacielsku. Im szybciej, tym lepiej. Daj mi znać, gdy tylko spotkasz się z nią.
– Jasne – powiedział na odchodnym Jack.
– I jeszcze jedno – wstrzymał go Manny przy drzwiach. – Gina może być najważniejszym świadkiem, więc ostrożnie! Nie zrażaj jej, bądź uprzejmy, a jeśli nic nie wskórasz, zapytaj, czy nie zechciałaby spotkać się ze mną. Ja się nią zajmę. Głowa do góry! Umiem rozmawiać ze świadkami, zwłaszcza kobietami.
– Rozumiem i dzięki – odparł Jack z zagadkową miną. – Ale takiej jak ona jeszcze chyba nie spotkałeś.
29
Siedemdziesięciotrzyletni Wilfredo Garcia stał przy kuchence gazowej niemal tak wiekowej jak on sam i gotował obiad – bistec palamillo con platanos fritos – wołowinę z pieczonymi bananami. Uchodźca z Kuby, przybył do Ameryki z dorosłymi dziećmi jeszcze w 1962 roku, ale nadal mówił łamaną angielszczyzną. Nie opanował języka przybranej ojczyzny, i gdy chciał coś istotnego przekazać, nieodmiennie przechodził na hiszpański, a że miał wyjątkowo sympatyczne usposobienie, słuchacze nie brali mu za złe niedoskonałości językowych.
Wilfredo był pulchny, o brązowych oczach i tłustych policzkach, i uwielbiał jeść. Wieczorami zwykle jadał w domu, także dlatego, że okolice Adams Street nie należały do bezpiecznych, zwłaszcza po zmierzchu.
Posypywał właśnie wołowinę siekaną pietruszką i cebulą (bo tak mu smakowała najbardziej), gdy zadzwonił telefon. Wilfredo spojrzał na aparat, ale nie podniósł słuchawki. Od kilku dni, od kiedy przeczytał w gazecie, że w sprawie Jacka Swytecka wielkie znacznie ma anonimowa wiadomość przekazana pod numer 911, nie odbierał telefonów. Zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później zaczną się poszukiwania, nie chciał jednak w nic się mieszać. Właśnie dlatego tamtej krytycznej nocy poszedł zatelefonować z automatu, aby policja nie mogła ustalić, że to on był owym tajemniczym informatorem. W dalszym ciągu zresztą nie miął zamiaru przyznawać się do niczego. Postanowił, że do czasu, kiedy sprawy nie uspokoją się, będzie żył jak pustelnik.
Ale telefon dzwonił. Najpierw dziesięć dzwonków, potem cisza i znów dwanaście. Uparcie, to pewnie coś ważnego – pomyślał Wilfredo. Może córka z Nowego Jorku, a może bukmacher, do którego stale zaglądał. Wytarł ręce, wyłączył kuchenkę, podniósł słuchawkę.
– Oigo – odezwał się po hiszpańsku.
– Wilfredo Garcia?
– Si.
– Mówi Michael Cookson z komendy policji. Jak się pan ma?
Serce Kubańczyka podeszło do gardła. Żałował, że podniósł słuchawkę.
– Dziękuję, dobrze – odparł po angielsku z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
– Panie Garcia, prowadzę właśnie rutynowe czynności w związku z zabójstwem Eddy'ego Gossa, a pan – jak rozumiem – mieszka na tym samym piętrze, prawda?
– Si, to samo piętro, ale – por favore – nic nie wiem, nic nie słyszałem, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Ależ rozumiem, panie Garcia, i nie zakłócałbym panu spokoju, gdyby nie chodziło o ważną sprawę. Otóż poszukujemy człowieka, który krótko po zabójstwie zadzwonił pod numer dziewięćset jedenaście z automatu przed pańskim domem.
– Ale ja nie… – powtórzył Wilfredo.
– Rozumiem – policjant był naprawdę uprzejmy i budził zaufanie – doskonale rozumiem, i tak między nami, wcale nie zależy mi, czy złapią winnego, czy nie. Wiemy, jaki był Goss, prawda? Ale co robić, trzeba sprawdzić wszystkie ślady. Gdyby więc przypadkiem dowiedział się pan, kto dzwonił tamtej nocy, to niech mu pan łaskawie podpowie, aby skontaktował się z nami, zanim dobiorą się do niego adwokaci. Mogę na pana liczyć?