– Zmarnował pan już dziesięć sekund, panie prokuratorze.
McCue zrozumiał, że nic więcej nie wytarguje, więc nie tracąc więcej czasu pomknął ku ławie przysięgłych, przybierając stosowny wyraz twarzy. Ogromne, ciemne oczy rozpaliły się żywym blaskiem, gdy sugestywnie spojrzał na przysięgłych znad staromodnych okularów-połówek, które nosił na czubku wielkiego nochala. Choć chwila była poważna, to na promiennym obliczu oskarżyciela publicznego błądził cień figlarnego uśmiechu, co potwierdzało tylko dość powszechną opinię, że wiekowy Wilson McCue pozostał w głębi duszy poczciwym niedorostkiem.
– Panie i panowie przysięgli – zaczął, przechadzając się dostojnie przed ławą – oto będziecie rozstrzygać w sprawie o zabójstwo, ale jej przedmiotem jest coś więcej – władza, władza nad życiem i śmiercią. Z woli narodu dopuszczono bowiem w naszym stanie najwyższy wymiar kary, uznając, że państwo władne jest pozbawić życia zbrodniarzy, którym udowodni się winę. Nie oznacza to jednak, że z tegoż prawa, władania życiem lub śmiercią, może dowolnie korzystać każdy obywatel. Nikomu bowiem i w żadnych okolicznościach nie wolno zastępować państwa i brać zastrzeżonych dla wymiaru sprawiedliwości praw w swoje ręce. Bez względu na motywy nikomu nie wolno wykonywać prywatnych – że tak powiem – egzekucji. W toku procesu, panie i panowie przysięgli, poznacie człowieka, który władzę należną państwu wziął we własne ręce. Ów człowiek jest prawnikiem, adwokatem, który całe zawodowe życie poświęcił sprawie obrony najokrutniejszych zbrodniarzy, jakich zna nasza społeczność. Wielu z nich, jeśli nie wszyscy, okazywało się winnych zarzucanych im czynów, niewielu wszakże spotykała kara. Pojawia się więc pytanie: czy tak powinno być? Niektórzy teoretycy są zdania, że obrona praw obywatela, choćby winnego zbrodni, jest sprawą godną pochwały i szacunku, bo na tym polega interes publiczny. – McCue podszedł do ławy przysięgłych, jakby przemawiał nie do wszystkich dwunastu, lecz do każdego z ławników z osobna. Ściszył nawet głos. – Ale przedmiotem niniejszej rozprawy nie jest interes publiczny ani działalność zawodowa adwokata, który oto zasiadł na ławie oskarżonych. Osądzać wam przyjdzie coś zupełnie innego – mroczne działania i skryte czyny podsądnego. Dowody, jakie zgromadziło oskarżenie, wykażą, iż drugiego sierpnia około czwartej nad ranem podsądny wdarł się do mieszkania pewnego człowieka, uzurpując sobie prawa sądu oraz przysięgłych, i dokonał na nim egzekucji: dobył pistoletu kaliber trzydzieści osiem i dwoma strzałami zamordował swojego klienta. Oto on, panie i panowie przysięgli – McCue teatralnym gestem wymierzył palec w stronę Jacka – oto winny zabójstwa, Jack Swyteck!
Jack niemal fizycznie odczuł ciężar zarzutu, jakby oskarżycielski palec prokuratora wciskał go w ziemię. Jakże prawdziwie to brzmi, myślał posępnie. Wszystko zależy od okoliczności: w ogrodzie zwykła ziemia staje się glebą, w szacownej bibliotece byle jakie czytadło nabiera rangi dzieła, a w sali sądowej prokurator-zadufek jawi się jako niezłomny szermierz praw.
– Ma pan jeszcze piętnaście sekund – oznajmiła sędzia.
– Właśnie – podchwycił McCue, kontynuując oskarżycielską mowę – mam zbyt mało czasu, aby przedstawić wszystkie dowody przeciwko Jackowi Swyteckowi, ale, panie i panowie przysięgli, przekonacie się o nich sami w czasie kolejnych dni rozprawy, a wtedy znów stanę przed wami, domagając się werdyktu uznającego Jacka Swytecka za winnego morderstwa z premedytacją. – Zakończył, a cisza, jaka zaległa na sali, zdawała się przydawać wagi i mocy jego słowom. Odczekał jeszcze chwilę i wrócił na swoje miejsce.
Kolej na obrońcę. Ku ławie przysięgłych ruszył teraz Manny, wymieniając po drodze spojrzenia z prokuratorem. Nie zaczął od razu. Najpierw nawiązał kontakt wzrokowy z całą dwunastką ławników, a następnie wyciągnął rękę z aktem oskarżenia i głośno odczytał:
– Sprawa Jacka Swytecka z oskarżenia publicznego. Stan Floryda przeciwko Jackowi Swyteckowi. – Opuścił rękę z dokumentem. – Stan, czyli państwo – powiedział z naciskiem – państwo to władza i w tym jednym pan McCue ma rację. Przedmiotem niniejszego procesu jest władza, bo cóż innego widzieliśmy przed chwilą, jak nie prokuratora, który władny jest rzucić oskarżenie – jakby dla ilustracji Manny rzucił spięte kartki na stolik oskarżyciela – i tylko tyle, panie i panowie przysięgli, bo na tym kończy się władza oskarżyciela. Cała reszta nie jest już tak łatwa i prosta. W sprawach z oskarżenia publicznego prokurator musi udowodnić zarzuty w sposób, który nie pozostawi żadnych wątpliwości, a tymczasem, panie i panowie przysięgli, przekonacie się w toku tej rozprawy, że nie ma ani dowodów, ani faktów, ani nawet świadków, słowem niczego, co mogłoby wykazać winę mojego klienta, a to z jednej jedynej przyczyny: tej mianowicie, że Jack Swyteck nie popełnił zarzucanego mu czynu i jest niewinny.
Jack słuchał wywodu ze ściśniętym sercem. Zastanawiał się, jak dalece musi wykazać swoją niewinność, jakie dowody sędziowie przysięgli uznają za wystarczające, co przekona ich do racji McCue'a, a co do zdania Manny'ego. Starał się słuchać uważnie, co jednak nie bardzo mu się udawało. McCue nie powiedział niczego zaskakującego, ale mimo to mowa oskarżycielska wywarła na nim wrażenie. Przed wystąpieniem prokuratora Jack był absolutnie przekonany, że McCue nie ma żadnych istotnych argumentów, a tym bardziej dowodów, teraz jednak wydawało mu się, że ma ich aż nadto.
– I kiedy będziecie słuchać zeznań świadków oskarżenia – ciągnął obrońca, zwracając się do przysięgłych – powinniście mieć w pamięci jeden bezsporny fakt: żaden z nich nie widział, aby mój klient popełniał zarzucany mu czyn. Oskarżenie oparte jest na poszlakach i tylko na poszlakach. Nie istnieje żaden naoczny świadek zbrodni, którą przypisuje się mojemu klientowi.
Jack spojrzał na zebraną w sali publiczność. Wszyscy patrzyli na Manny'ego, poza… właśnie, poza jedną parą oczu. Jack spojrzał jeszcze raz i upewnił się, że dwoje oczu z ostatniego rzędu ław dla publiczności wpatrywało się nie w obrońcę, ale w niego, uważnie, pilnie, z napięciem i we wzroku tym było coś znajomego. Właściciel oczu był wysoki, barczysty, miał gładko wygoloną czaszkę i błyszczący brylancik w lewym uchu. I nagle jego wizerunek nałożył się na inną postać, która Jackowi zapisała się w pamięci owej nocy, kiedy stał w mrocznym korytarzu, dobijając się do drzwi Gossa. Wtedy to ktoś wychylił się z mieszkania w głębi korytarza z pretensją i oburzeniem. „Dość tych hałasów" – krzyknął. I bez wątpienia był to właśnie ten człowiek.
Jack odwrócił wzrok. Starał się słuchać, co mówi Manny, ale nie mógł się skoncentrować. Co ten facet tu robi? Wydawało mu się dziwne, że sąsiad Gossa zjawił się w sądzie. Mógłby przecież stać się koronnym świadkiem oskarżenia, mówiąc, że widział Jacka na miejscu przestępstwa. Tymczasem z pewnością nie będzie zeznawał, bo procedura nie dopuszcza obecności potencjalnych świadków na sali sądowej przed formalnym przesłuchaniem. Raz jeszcze spojrzał w jego stronę. Zimny wzrok zdawał się naprawdę znajomy, co zmieszało go jeszcze bardziej.
Tymczasem usłyszał, że jego obrońca dziękuje przysięgłym za uwagę. Nie wierzył własnym uszom, że po tygodniach oczekiwań przegapił mowę obrończą własnego adwokata na własnej sprawie. Ale ciekawość była silniejsza, nieznajomy zaintrygował go bardziej niż przemówienie Manny'ego i nie potrafił oderwać od niego myśli. Kim jest ów człowiek?
– Panie i panowie – głos zabrała sędzia – ogłaszam przerwę do poniedziałku. Jednocześnie, biorąc pod uwagę rozgłos towarzyszący niniejszej sprawie, zarządzam izolację ławy przysięgłych…
W ławach publiczności zaszumiało. Izolację przysięgłych stosuje się w szczególnych wypadkach. Polega zaś ona na tym, że na czas procesu przysięgli mieszkają w odosobnieniu, nie mają dostępu do wiadomości prasowych z procesu, aby nic i nikt nie wywierał wpływu na werdykt, który musi być oparty wyłącznie na dowodach i argumentach przedstawianych na sali sądowej.