43
Następnego dnia, o szóstej rano, gubernator Harold Swyteck golił się właśnie w łazience, stojąc przed zaparowanym lustrem w szlafroku i rannych pantoflach, gdy rozległ się dzwonek telefonu komórkowego. Był to aparat, który stał się jego własnością podczas wyprawy do parku nad zatoką w Miami, więc gubernator natychmiast pojął, kto dzwoni, i z wrażenia zaciął się w policzek.
Chwycił ręcznik i wybiegł z łazienki. Wyjął telefon z teczki i zamknął się w garderobie, aby nie obudzić żony.
– Halo – odezwał się lekko zdyszany.
– To znowu ja – rozległ się znajomy, chrapliwy głos.
Harry'ego ogarnęła złość, ale telefon niezupełnie go zaskoczył, poznał już bowiem charakter swego prześladowcy, a przynajmniej pewne jego cechy. Jak niecierpliwy ogrodnik, który rozgrzebuje ziemię, by przekonać się, czy ziarno, które zasiał, puszcza korzenie, tak ten psychopata – choć na swój sposób sprytny – bez przerwy nękał swoje ofiary, jakby dając znać, że ich cierpienie sprawia mu przyjemność.
– Czego chcesz tym razem – rzucił do słuchawki – skarpetek do butów, żebyś miał komplet?
– No, no – rozmówca przybrał protekcjonalny ton – nerwy nam puszczają od rana i tylko dlatego, że trzeba będzie podpisać wyrok śmierci na własnego syna.
– Mój syn nie zostanie skazany.
– Czyżby? Coś mi się wydaje, że jego ostatnia szansa na ratunek leży właśnie w kostnicy. Pewnie słyszałeś, że dupencja, która zeznawała przeciwko niemu, zaprosiła go do siebie, co skończyło się krwawą jatką. Wielka szkoda – ciągnął kpiąco – żałuj, że cię tam nie było, bo gdybyś miał okazję posłuchać, o czym rozmawiali, to wiedziałbyś, że ta rura miała zamiar uzupełnić zeznania i w efekcie wyciągnąć synalka z szamba.
– Od razu wiedziałem, że to ty – rzekł Harry z obrzydzeniem – że ty załatwiłeś tę biedaczkę.
– Nie ja, ale Jack Swyteck. Mówiłem mu, jakie są reguły gry. Tylko on i ja, sam na sam. Ostrzegłem, że z każdym, kto spróbuje mu pomóc, będzie źle. On jednak polazł do tej dziwki i błagał o pomoc. Twój syn znów zabił, gubernatorze, i znów niewinną osobę.
– Ty oszalały skurwysynu! – wybuchnął Harry. – Jeśli chcesz się mścić za Raula Fernandeza, to proszę bardzo, wolna droga. Ale nie na moim synu. To ja ponoszę odpowiedzialność za śmierć Fernandeza.
– Co za szlachetna postawa, kochający ojciec poświęca się za syna! Ale ja nie jestem głupi – głos w słuchawce nabrał mocy – wiem, że twój synuś nawet palcem nie kiwnął w sprawie Raula. Gdyby było inaczej, to przecież jego własny ojciec wysłuchałby go.
Harry westchnął ciężko. Pewnie tak, gdyby ojciec nie był wtedy ostatnim głupcem – pomyślał.
– Nie myśl, że się wywiniesz.
– Taaak, a kto mnie powstrzyma, może ty?
– Ja.
– Nie uda ci się, chyba że sam chcesz zasiąść na ławie oskarżonych, że chcesz, aby cały świat dowiedział się, że opłacałeś się szantażyście, byle tylko ukryć fakt, że dopuściłeś do stracenia niewinnego człowieka. Zresztą sam wiesz, że w sprawie własnego syna nic nie możesz zrobić, jesteś tak samo bezsilny jak ja w sprawie Raula.
Gubernator dygotał ze złości.
– Ty skurwysynu, ty skretyniały skurwysynu!
– Gadaj zdrów. Ważne, że rozumiesz, o co chodzi. A teraz muszę już kończyć. Szykuje się wspaniały dzień. Swyteck zostanie skazany.
– Nie pozwolę, aby mojego sy… – Harry przerwał w połowie, zdając sobie sprawę, że nikt go już nie słucha. – Niech cię diabli! – odłożył telefon. Wszystko się w nim gotowało z wściekłości, ale nie tylko to, czuł ogarniające go przerażenie. Strach nie o siebie, ale o Jacka.
Obrócił się. W drzwiach stała jego żona.
– To znowu on? – spytała cicho.
Wziął ją w ramiona, przytulił, aby rozwiać niepokój.
– Agnes – spytał – czy będziesz mnie kochać, gdy przestanę być gubernatorem Florydy?
– Oczywiście, że tak – odparła bez wahania – jak możesz tak głupio pytać?:
– Bo chyba podjąłem decyzję – odparł.
44
Dwadzieścia po dziewiątej. Trzydzieści rzędów ław publiczność zapełniła do ostatniego miejsca, a mimo to w przepastnej sali było cicho jak makiem zasiał. Rozprawa miała się rozpocząć o dziewiątej, a tymczasem jeszcze nie wprowadzono przysięgłych. Sędzia przewodnicząca, pani Tate, była wyraźnie oburzona z powodu opóźnienia. Pewny swego prokurator siedział sztywno przy stoliku tuż obok pustych ław sędziów przysięgłych, ciesząc się w duchu, że cała sędziowska złość spada na jego przeciwnika procesowego, a Jack, który siedział samotnie za stołem po drugiej stronie sali, denerwował się, nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
– Panie Swyteck – odezwała się sędzia Tate z wysokości swego sędziowskiego fotela tonem, który nie wróżył niczego dobrego – gdzie jest pański obrońca?
Jack wstał z miejsca. Manny dzwonił tuż przed dziewiątą, polecając opóźniać rozpoczęcie rozprawy, jak tylko się da, i jeszcze się nie zjawił. Cała sędziowska niechęć skrupiała się więc na Jacku, a Jack z doświadczenia wiedział, że nic nie irytuje pani Tate bardziej niż spóźniający się adwokat.
– Wysoki Sądzie – odezwał się nieśmiało – na pewno zatrzymały go ważne powody.
Pani Tate zgromiła go wzrokiem, ale nim zdołała dodać do tego krytyczną uwagę o manierach adwokatów, w wielkich mahoniowych drzwiach z tyłu sali stanął Manny i ruszył ku swojemu miejscu za stołem obrony. W ciszy słychać było tylko stuk obcasów o marmurową posadzkę.
– Spóźnił się pan, mecenasie – powiedziała sędzia tonem najwyższego oburzenia.
– Ubolewam, Wysoki Sądzie – odparł Manny zajmując miejsce – ale w ostatniej chwili wyniknęły ważne sprawy.
– Skazuję pana na dwieście dolarów grzywny. Woźny, proszę wprowadzić przysięgłych.
– Wysoki Sądzie – prosił adwokat – chciałbym jeszcze zamienić kilka słów z moim klientem. Tylko parę minut, jeśli można. – Ale prośba utonęła w hałasie odsuwanych krzeseł, gdy na słowa woźnego: „Sąd idzie" cała sala – ponad sześciuset ludzi – zaczęła wstawać z miejsc. Weszli przysięgli, woźny wygłosił zwykłą formułę: „Niech Bóg ma w opiece Wysoki Sąd", pani Tate powiedziała wszystkim „dzień dobry" i uderzyła młotkiem w pulpit na znak rozpoczęcia sesji.
– Panie Cardenal – zwróciła się do adwokata bez szczególnej sympatii – czy będzie pan wzywał świadków obrony?
Manny był w kropce. Przez całe rano konferował z pewnym świadkiem, ale nie zdążył poinformować o tym Jacka, a spoczywał na nim taki obowiązek.
– Wysoki Sądzie, czy mógłbym prosić o krótką przerwę w rozprawie?
– Pan nie usłyszał chyba pytania – zbyła prośbę sędzia. – Czy zamierza pan przedstawić sądowi świadków obrony? – powtórzyła.
– Tak, Wysoki Sądzie, chciałbym wezwać jedną osobę, ale…
– To niech pan to uczyni albo zamykam sprawę. Kazał nam pan dość długo na siebie czekać, panie mecenasie – pani Tate była nieprzejednana.
Adwokat przełknął nerwowo ślinę. Chciał uprzedzić Jacka, zyskać jego wyraźną zgodę, ale nie było już czasu.
– A więc, panie mecenasie? – ponagliła sędzia.
Manny zawahał się, spojrzał na Jacka, ten kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć, że cokolwiek adwokat zamierza, będzie na pewno korzystne dla sprawy. Obrońca skwitował to uśmiechem i zwrócił się do sądu:
– Jeśli Wysoki Sąd nie ma obiekcji – rzekł głośno i wyraźnie – to obrona wzywa na świadka pana gubernatora Harolda Swytecka!