– Jedźże – szepnęła ni to do siebie, ni to do maszyny, naciskając pedał gazu. Auto przyspieszyło, ale tylko na chwilę, silnik zakasłał i zaległa cisza. Siłą rozpędu zjechała na pobocze. Dociskając gaz do końca przekręciła kluczyk. Rozrusznik kręcił się, ale silnik nie zaskakiwał. Spróbowała jeszcze raz i jeszcze. Na próżno.
– O Boże, nie teraz – jęknęła, jakby chcąc przekonać maszynę. W zasięgu wzroku nie widać było nikogo, zaczęła żałować, że nie zainstalowała w samochodzie telefonu komórkowego. Spojrzała w lusterko, wystraszyła się widząc w nim obcą twarz.
– Może pani pomóc? – spytał nieznajomy przez zamkniętą szybę.
Cindy zawahała się. Głos brzmiał nawet sympatycznie, ale dziwne było to, że człowiek objawił się tak niespodziewanie i nie wiadomo skąd. Spojrzała jeszcze raz w lusterko. Zobaczyła szarą furgonetkę stojącą nie opodal na poboczu. Przeniosła wzrok na nieznajomego, ale z jego twarzy nic nie potrafiła wyczytać. Miał na nosie wielkie, ciemne okulary, a na głowie czapkę baseballową z dużym daszkiem. Jack mnie potrzebuje, powtórzyła w duchu i odkręciła szybę o parę centymetrów.
– Samochód mi na…
– Nawalił, wiem – przerwał jej w pół słowa – cukier w benzynie.
– A ja muszę dostać się…
– Do sądu – znów dokończył za nią.
Przeraziła się, ale nim zdołała cokolwiek zrobić, szyba rozprysnęła się od uderzenia, posypały się odłamki szkła. Zaczęła krzyczeć i naciskać klakson, ale w ułamku sekundy przestała, gdy ciężka dłoń chwyciła ją za gardło.
– Jaack… – wykrztusiła resztką tchu.
– To nie Jack, dziecinko – zasyczał napastnik, sięgając po nóż. Błysnął jej przed oczami ostrą stalą, która zdążyła już dobrze ostygnąć, od czasu gdy zatopiła się w ciele Giny Terisi.
47
Jack chciał się zobaczyć z ojcem przed wznowieniem sprawy w piątek rano, ale Manny upierał się, aby to odłożyć. Uważał, że do formalnego zakończenia procesu nie powinni spotykać się ani rozmawiać, ponieważ McCue zarezerwował sobie prawo ponownego przesłuchania. Możliwe więc, że zechce jeszcze raz powołać gubernatora na świadka, i mógłby wykorzystać ewentualną rozmowę ojca z synem do własnych celów.
Okazało się jednak, że prokurator zrezygnował z przesłuchania, nie wezwał też innych świadków. O pierwszej było już po końcowych przemówieniach stron. Manny błysnął talentem. Rozwinął to, co powiedział już w czasie przesłuchania gubernatora, przypomniał przysięgłym, że prawo nie nakłada na oskarżonego obowiązku udowodnienia własnej niewinności, przeciwnie – sprawą prokuratora jest wykazanie winy podsądnego w sposób nie pozostawiający wątpliwości.
McCue też robił, co mógł, a później, gdy sędzia ogłosiła przerwę, prokurator zamknął się w swoim gabinecie. Jack z Mannym poszli do poczekalni dla adwokatów w głębi korytarza. Wreszcie o piątej piętnaście zjawiła się urzędniczka.
– Przysięgli zakończyli naradę – oznajmiła.
Obaj poderwali się i niemal biegiem ruszyli do sali rozpraw. Wszyscy już wiedzieli, że przysięgli uzgodnili werdykt, i tłum wlewał się do sali. Wilson McCue był już na miejscu. Adwokat i jego klient usiedli za swoim stołem. Jack spojrzał na ławy publiczności. Z dziesiątego rzędu Neil Goderich mrugnął porozumiewawczo. Mike Mannon, który siedział w tym samym rzędzie, ale po drugiej stronie przejścia, miał co prawda zatroskany wyraz twarzy, ale dał znak dłonią z podniesionym w górę kciukiem, że wszystko będzie dobrze. Nie było tylko Cindy, co Jack stwierdził ze ściśniętym sercem. Kwiaty nie pomogły.
– Proszę wstać, Sąd idzie! – zawołał woźny.
W drzwiach pokazała się najpierw sędzia Tate. Jack zerknął, jak zasiada na swoim czarnym fotelu. Pilniej obserwował dwunastkę, która po raz ostatni zajmowała miejsca w ławie przysięgłych. Dobywał z pamięci wszystko, na podstawie czego, przynajmniej wedle psychologów, można odgadnąć powziętą przez ławników decyzję, a więc kogo spośród siebie wybrali na rzecznika, czy zerkają na oskarżonego, czy raczej na prokuratora. Ale nie potrafił się skupić, czuł tylko ciężar tego, co się dzieje. Całe jego życie znajduje się w rękach dwunastu obcych ludzi.
– Czy przysięgli uzgodnili werdykt? – spytała pani Tate.
– Tak jest – odparł rzecznik.
– Proszę podać akt woźnemu.
Rzecznik podał dokument woźnemu, ten przekazał go sędzi Tate, która w milczeniu zapoznała się z treścią i oddała woźnemu, aby odczytał i oficjalnie ogłosił postanowienie ławy przysięgłych. Taka jest procedura. Wszyscy czekali niecierpliwie. Panowała przy tym cisza tak głęboka, że Jackowi wydawało się, iż słyszy szmer świetlówek pod sufitem.
Właśnie, myślał, śmierć albo życie. Starał się opanować podniecenie. Jeszcze przed chwilą, gdy z Mannym ważyli szansę, był spokojny o wyrok, ale teraz nie wiedział, czego się spodziewać, bo tak zwane szansę mogą zawodzić. Pamiętał, jak przed rokiem lekarze orzekli, że matka Cindy zapadła na raka piersi. Wszyscy pocieszali się, że matka ma osiemdziesiąt procent szans na przeżycie. Brzmiało to optymistycznie, ale wystarczy wyobrazić sobie setkę kobiet i pomyśleć, że dwadzieścia z nich umrze, a sprawy nabierają innego wymiaru. Jack miał przed oczami tę właśnie dwudziestkę.
– Oskarżony, proszę wstać! – zawołał woźny.
Jack spojrzał na swego obrońcę, obaj wstali jednocześnie. Manny w napięciu zaciskał pięści.
– My, sędziowie przysięgli – odczytał woźny werdykt – uznajemy, że Jack Swyteck oskarżony o morderstwo z premedytacją jest niewinny!
Sala zawrzała. Jack z wrażenia objął Manny'ego. Nigdy w życiu nie ściskał tak serdecznie mężczyzny, nawet ojca, choć gdyby to był ojciec, pewnie złamałby mu parę żeber w jeszcze mocniejszym uścisku.
– Proszę o spokój! – zawołała sędzia, kładąc kres spontanicznej radości. Gwar ucichł. Manny z Jackiem pokornie wrócili na miejsca.
– Panie i panowie przysięgli – zwróciła się sędzia Tate do ławników – dziękuję za rzetelne wypełnienie obowiązku. Są państwo wolni. Sentencja wyroku zostanie wpisana do protokołu. Panie Swyteck – spojrzała z wysokości swego sędziowskiego fotela – został pan uniewinniony. Rozprawa zakończona – oznajmiła uderzając po raz ostatni młotkiem w pulpit.
Zewsząd dobiegały gratulacje. Neil, Mike oraz kilku innych przyjaciół, którzy nigdy nie zwątpili w niewinność Jacka, przechylali się przez barierkę oddzielającą aktorów sądowego widowiska od publiczności, poklepując Jacka po plecach, ściskając dłoń człowieka uwolnionego od winy i kary. Jack rozglądał się po sali, ciągle miał nadzieję zobaczyć Cindy. Pomyślał także o drugiej bliskiej mu osobie, która też była nieobecna.
– Gdzie ojciec? – spytał Manny'ego. Głos utonął we wrzawie.
– Mamy w planie drobną uroczystość – zaśmiał się obrońca. – U mnie w biurze – mrugnął porozumiewawczo.
Jacka ogarnęła euforia. Czuł się jak skazaniec, którego po latach wypuszczono z lochu na pełne słońce. Chyba pierwszy raz w życiu nie mógł się doczekać, żeby zobaczyć się z własnym ojcem. Gdy wreszcie ruszyli z Mannym do wyjścia, zatrzymał ich McCue.
– Nie cieszyłbym się na waszym miejscu – syknął złowrogo. Mówił cicho, żeby nikt poza nimi nie usłyszał groźby. – To dopiero pierwsza runda, chłopcy. Druga rozpocznie się, gdy tylko zbiorę wielką ławę przysięgłych i przygotuję akt oskarżenia. Ostrzegam cię, Swyteck, że odpowiesz za śmierć Giny Terisi, a twój stary za Eddy'ego Gossa. Pytanie tylko, który pierwszy.
Jack poczuł, że wszystko się w nim gotuje.
– Odpieprz się, McCue, bo…