Выбрать главу

Jack przyśpieszył taśmę, szukając fragmentu, który oglądał już setki razy. Oto na ekranie znów ukazał się Goss – ożywiony, dumny, jak młody tata na wieść o urodzinach potomka.

– … no i wykończyłem tę małą kurwę – mówił wzruszając ramionami, jakby nigdy nic.

Zatrzymał taśmę, cofnął i puścił jeszcze raz, jakby wymierzał sobie karę.

– … no i wykończyłem tę małą kurwę – zabrzmiało jeszcze raz. Zdanie, które telewizja powielała po wielekroć, wycinając wulgarne słowo, wyznanie, które i dziś powtórzyły wszystkie dzienniki. Jack nie patrzył, słuchał tylko, jak Goss, nie pomijać żadnego szczegółu, opisuje ponurą zbrodnię: jazdę samochodem do lasu, nóż na gardle ofiary, łzy, po których odechciało mu się pieszczot, i wreszcie to, jak zarzucił rajstopy na szyję dziewczyny i zaczął zaciskać pętlę…

Jack westchnął nie otwierając oczu. Pod wrażeniem okrucieństwa zamilkli nawet przesłuchujący policjanci. Gdyby przysięgli zobaczyli to nagranie, zareagowaliby pewnie podobnie, ale on – Jack – postarał się, aby do tego nie doszło. Złożył wniosek o wyłączenie taśmy z materiałów dowodowych, argumentując, że zeznanie zostało wymuszone, a tym samym naruszono konstytucyjne prawa oskarżonego. Nie chodzi o to, że go bito w śledztwie, nawet go nie straszono, co to, to nie, ale tak czy owak „zeznanie wymuszono w sposób naruszający prawo" – wywodził wskazując na niezręczne sformułowanie doświadczonego skądinąd policjanta, który chciał zapiąć – wszystko na ostami guzik, tak żeby nie było cienia wątpliwości, i… przesadził, choć tylko wyjątkowo skrupulatny sędzia mógłby w jego postępowaniu dopatrzyć się naruszenia prawa.

– Nie zmuszam cię do przyznania się – zapewniał detektyw Stafford Gossa – chcę tylko, żebyś nam powiedział, gdzie jest ciało Kerry, tak aby można było ją pochować jak należy, po chrześcijańsku.

I to wystarczyło. To był hak, z którego Jack nie omieszkał skorzystać.

– Wysoki Sądzie – uzasadniał wniosek – przesłuchujący wymusili zeznanie, grając na religijnych uczuciach mojego klienta. Podnieśli kwestię wiary, a to – Wysoki Sądzie – jest działaniem absolutnie pozaprawnym – przekonywał i, szczerze mówiąc, zdziwił się, gdy sąd uznał tę argumentację. Nagranie wyłączono z materiału dowodowego. Przysięgli nie obejrzeli kasety i w efekcie uniewinnili sprawcę morderstwa. Jawny akt nadużycia reguł systemu sprawiedliwości. Dobra robota, Swyteck.

Wyłączył wideo, wyjął kasetę pełen obrzydzenia do siebie i do zawodu, który uprawiał. Z półki obok telewizora wyciągnął coś innego. Po raz nie wiadomo który od czasu, gdy związał się z Instytutem Wolności, zaczął oglądać „Zabić drozda". Patrzył, jak Gregory Peck – filmowy adwokat Atticus Finch – broni przed sądem niewinnego człowieka.

I właśnie gdy Peck-Finch zaczynał słynną mowę obrończą, rozległ się głośny dzwonek, wyrywając Jacka z półsnu.

Podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że usłyszy Cindy. Tymczasem przez dobrą chwilę nikt się nie odzywał, aż wreszcie rozległo się chrapliwe pytanie:

– Swyteck?

Jack nie odpowiedział. Głos wydawał mu się znajomy, ale miał wrażenie, jakby mówiący starał się go zmienić. Jack czekał. Znów minęła chwila, gdy wreszcie dotarło do niego krótkie, przejmujące zdanie:

– Morderca jest na wolności, Swyteck. Morderca…

– Kto mówi? – Jack przycisnął słuchawkę do uszu.

Cisza.

– Kto mówi? Kim pan jest? – Jack odczekał chwilę. Słyszał tylko ciężki oddech po drugiej stronie, aż wreszcie…

– Śpij spokojnie, Swyteck! – Chłodno, niemal obojętnie, po czym przerwano połączenie. Słychać było tylko sygnał centrali.

5

Biegnąc wysypaną skrawkami kory ścieżką zdrowia, gubernator Harold Swyteck klął pod nosem na myśl o politycznych konsekwencjach wczorajszego sukcesu Jacka w sądzie. Już od kilku tygodni analizował z doradcami, w jaki sposób głośny proces może wpłynąć na kampanię wyborczą. Wspólnie doszli do wniosku, że wystarczy parę ostrych przemówień na temat walki z przestępczością, aby zneutralizować udział Jacka w całej sprawie. Ani przez chwilę jednak nie przypuszczali, że Jackowi uda się uzyskać dla swego klienta werdykt uniewinniający. Gdyby liczyli się z taką możliwością, to oczywiście postaraliby się stosownie zareagować na doniesienia prasowe, w których podkreślano, że to właśnie syn gubernatora dzięki trickom proceduralnym doprowadził do zwolnienia zbrodniarza.

– Niech to wszyscy diabli – mruczał Harry, dysząc z wysiłku. Przyspieszył, mocno pracował ramionami, czuł narastającą złość, i to raczej nie jako polityk, któremu pomieszano szyki, ale jako ojciec wielce rozczarowany postępowaniem własnego dziecka.

Starał się nie zwalniać tempa. Zaczął uprawiać jogging po sprawie Fernandeza. Przyrzekł też sobie ograniczyć alkohol. Od tamtego poranka, w ciągu tysiąca dwustu dni sprawowania urzędu gubernatora, przebiegł tyleż mil i tyle też razy myślał o owej nocy, kiedy to powinien posłuchać Jacka i wstrzymać wykonanie wyroku, choćby na parę dni – na tyle, ile trzeba było, aby sprawdzić wersję podaną przez Jacka. Biegając samotnie miał czas na refleksje, na zastanawianie się w cichości ducha. Doradcy podnosili kwestie bezpieczeństwa, on jednak z zasady nie korzystał z ochrony, chyba że w wyjątkowych sytuacjach, gdy wybierał się gdzieś późno w nocy, czy też miał wystąpić w jakimś wielkim mieście.

– Jeśli jakiś szaleniec zechce mnie zabić – mawiał – to przecież nie będzie rozglądał się za facetem w wyświechtanym dresie i czapce baseballowej, który kłusuje po zapomnianych ścieżkach na odludziu.

Na razie wszystko było w porządku.

Zwolnił dobiegając do kępy rozłożystych dębów, wśród których gęsto słały się krzaki brezylki. To była połowa trasy i stąd zawsze zawracał. Powtórzył sobie w myślach zasadę: pierwsza połowa dystansu to czas na wyrzucenie z siebie złości, druga – to czas na pozytywne wnioski.

Rodacy… – zaczął zastanawiać się nad treścią przemówienia biegnąc wśród rozkwitających na pomarańczowo pęków brezylki. Czuł, jak zmienia się jego nastrój. Odsunął kłopoty, zajął się tym, co go czeka dzisiejszego ranka – przemówieniem do wiernych wyborców. Za parę godzin miał bowiem oficjalnie rozpocząć kampanię przed wyborami na drugą kadencję.

… oto stoicie w obliczu prawdziwego wyboru – układał sobie w myślach, gdy nagle zawiodły go nogi i padł jak długi na ścieżkę. Z prawego łokcia i kolana sączyła się krew. Pomyślał najpierw, że potknął się o wystający korzeń, czy coś takiego, ale w tym momencie zza potężnego dębu – co dostrzegł kątem oka – wyskoczył jakiś cień i rzucił się na gubernatora, przyciskając go do ziemi. Dwa ciała zwarte w uścisku potoczyły się w stronę rwącego potoku, który w tym odludnym miejscu płynął nie opodal ścieżki. Wylądowali wśród chaszczy, tuż nad strumieniem. Gubernator sięgnął do kieszeni po elektroniczny aparat przyzywający ochronę, nim jednak zdołał nacisnąć czerwony guzik alarmowy, napastnik wymierzył mu potężny cios prosto w splot słoneczny. Harry stracił oddech i padł jak długi twarzą w błoto.

– Aaa…! – wykrztusił z siebie, z trudem łapiąc powietrze. Nim jednak zdołał powiedzieć coś bardziej zrozumiałego, poczuł na gardle chłodną stal noża.

– Nie ruszaj się! – usłyszał.

Zamarł, nie potrafił jednak opanować drżenia, choć ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Leżał twarzą w błocie, kątem lewego oka dostrzegł jednak zarys napastnika, który przygniatał go do ziemi, wbijając kolana w nerki. Był tak ciężki, że Harry ledwo łapał oddech. Potężny mężczyzna miał niski, chrapliwy głos, a na wielkich dłoniach – skórkowe rękawiczki. Odziany był w maskujący drelich piechoty morskiej. Rysów twarzy nie można było dostrzec, gdyż napastnik na twarz naciągnął kominiarkę.