– Teraz jestem Mugaba – odparł spokojnie starzec. – A wcześniej byłem Ghi-sppi…
Bathy nie wytrzymała i osunęła się na ziemię. Kilka postaci kręcących się w pobliżu splunęło na ten widok z lekceważeniem i odwróciło wzrok. Starzec przywołał gestem garbatego karła z obwisłą twarzą. Tamten podbiegł posłusznie i wyjąkał:
– Czy… czy da… dajecie mi… te, te… suuuukę?
– Konia drugiego przysposobisz i przez moczary ruszymy – odparł rozkazującym tonem Mugaba. – Dziewkę wychędożę z daleka… U nas powietrze chore, a ziemia truciznę nosi. Ruszaj, bo dnia nie starczy…
Kiedy pół godziny później wyjechali ze wsi, dziewczyna przewieszona przez grzbiet jednego z koni zaczęła dochodzić do siebie. Poruszyła się, otworzyła oczy i z wysiłkiem podniosła głowę. Pomogła sobie rękami i wspięła się na siodło. Była blada, wystraszona i nerwowo rzucała wzrokiem na Mugabę i garbusa. Miała ochotę ściągnąć wodze i rzucić się do ucieczki, ale zauważyła bulgocące wokoło bagno i zrezygnowała. W dzień wszystko wyglądało groźniej niż w nocy. Na brunatnej, nieprzeniknionej wodzie kołysała się rzęsa i pływały gąbczaste liście. Drzewa zwieszały długie gałęzie, a grube pnie zasłaniały słońce. Wilgoć i upał stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Bathy obejrzała się i zobaczyła tuż za sobą łeb wierzchowca Mugaby. Nie podniosła oczu, czuła wstręt do starca i nie ufała mu. Wolała patrzeć na plecy garbusa, który pewnie posuwał się do przodu.
– Dokąd jedziemy? – rzuciła pytanie w powietrze.
– Za bagno – odpowiedział sztywno Mugaba.
– A on? – Pokazała palcem garbusa.
– Wiedzie nas – wyjaśnił starzec.
– Nie zbłądzi? – zapytała, nie starając się nawet ukryć lęku.
Przewodnik odwrócił się i zaśmiał paskudnie. Dziewczyna wyraźnie widziała jego pomarszczone ciało i oślizły język przypominający olbrzymią czerwoną brodawkę.
– Zdrowa jesteś, dziewko – zarechotał garbus. – Zmacałem cię, kiedyś osłabła…
– Prawda to? – wybuchnęła z wściekłością. Dopiero teraz odważyła się spojrzeć w oczy Mugabie.
Starzec zaśmiał się tak, jakby go ktoś nagle połaskotał w brzuch. Wydawało jej się, że rozpoznaje ten śmiech. Nie mogła tylko znieść widoku jego twarzy. Despotyczna władza i niehamowane namiętności uczyniły z rysów Mugaby swoistą mapę perwersji. Mimo przywiązania do Ghi-sppi dziewczyna nie potrafiła przełamać w sobie niechęci i obrzydzenia.
– Prawda – potwierdził skwapliwie starzec. – Wyklepał cię ździebko… Nie frasuj się, on nie dla ciebie. To plugawe nasienie złej krwi. Padlina prawie… A brechtać może takie jak on, garbate…
– Lepszy jestem niż młodzi – odciął się z irytacją garbus. – A w nocy każde ścierwo czarne…
– Nie chcę tego gadania słuchać. – Bathy skrzywiła się i splunęła ze złością w wodę. – Rzekłbyś lepiej, czy droga dobra, bo słońce gaśnie… Bezpiecznie tu?
Garbus nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z liany nad jego głową zsunął się długi, ciemnoskóry wąż i błyskawicznie oplatał mu się wokół szyi. Przewodnik szarpnął się, chwycił za nóż, ale nie zdążył go użyć. Wąż podciągnął się i garbus zawisł w powietrzu. Dusił się, wierzgał nogami, próbował krzyczeć, ale uścisk ani na moment nie zelżał. Koń spłoszył się, skoczył w bok i zarył kopytami w bagnie. Powoli zaczął tonąć. Rżał żałośnie, chciał wyskoczyć z grząskiej mazi, ale było za późno. Z wody wyłoniły się kolejne węże i zaczęły oplatać jego grzbiet. Niektóre ślizgały się zygzakami na wodzie i uderzały zębami w wyprężoną szyję.
Dopiero teraz Bathy i Mugaba zobaczyli, że znaleźli się wśród setek węży. Wszystkie były ciemnoskóre, długie i kłębiły się w wodzie i na gałęziach.
– Wężowisko! Ruszaj! – krzyknął starzec i końcem wodzy uderzył konia dziewczyny po zadzie.
Wierzchowiec szarpnął się do przodu i przyspieszył. Dziewczyna przylgnęła do grzywy i zamknęła oczy. Drugie uderzenie w zad poderwało konia do szalonych skoków. Zwierzę rozbryzgiwało bagienną płyciznę, uderzeniami łba odtrącało zsuwające się z gałęzi węże i przeraźliwie charczało. Dziewczyna czuła opadające na jej plecy gady i histerycznie piszcząc, strącała je, zanim zdołały się owinąć. Kilkakrotnie poczuła ugryzienia osłabione przez ubranie. Słyszała sapanie Mugaby i kwik jego konia. Węże owinęły się wokół tłukących o wodę kopyt i po chwili chrapy po raz ostatni nabrały powietrza. Splątane nogi osłabły, znieruchomiały i ugięły się. Woda zakryła łeb, a Mugaba wyleciał z siodła i wpadł prosto pod zsuwające się z góry węże. Nie krzyczał, nie walczył i nie bał się. Kiedy jego ciało znalazło się w wodzie, zobojętniał i bez sprzeciwu pozwolił się dusić. Nie bronił się nawet wtedy, gdy spod wystających korzeni drzewa majestatycznie wyłonił się olbrzymi, blisko pięćdziesięciometrowy wąż, wbił w niego zęby i zaczął połykać.
Twardy grunt pojawił się nagle. Koń wyskoczył na podmokłą łąkę i dopiero teraz nabrał rozpędu. Im bardziej sucha stawała się trawa, tym szybciej uderzały o ziemię kopyta. Strach zwierzęcia znalazł ujście w niczym nie hamowanym pędzie. Wierzchowiec poniósł, a Bathy nic nie próbowała zrobić, aby temu przeszkodzić. Była zbyt przestraszona i zbyt silnie zaplątała ręce w wodze i końską grzywę. Palce zesztywniały, nogi docisnęły strzemiona do brzucha, a zęby wgryzły się w wargi. Myślała tylko o tym, żeby nie spaść. Po raz pierwszy tak bardzo cieszył ją wiatr, zachwycało słońce i sucha przestrzeń rozciągająca się aż po horyzont.
Koń zwolnił dopiero wtedy, gdy z jego pyska zaczęła spadać całymi płatami piana, a oddech zamienił się w nerwowe rzężenie. Jego skóra pokryta była potem, a wyczerpane mięśnie chorobliwie drżały. Dziewczyna zsunęła się z siodła i miękko upadła na ziemię. Oddychała ciężko, obserwując, jak zwierzę osuwa się na trawę, wyrzuca z pyska kłąb piany, krztusi się, ryje kopytami ziemię i nagle sztywnieje. Nie musiała sprawdzać. Wiedziała, że wierzchowiec padł.
Spod siodła wysunął się cienki i oślizły gad. Był młody i zagubiony. Miał nie więcej niż dwa metry długości. Początkowo uniósł do góry łeb i wyczekująco wpatrywał się w Bathy. Nie atakował jednak. Wydawało się, że wącha wiatr i podejmuje jakąś decyzję. Po chwili opadł na trawę i powoli zaczął pełznąć w stronę bagna. Bathy ostrożnie rozpięła kurtkę i wsunęła dłonie pod pachy. Sprawdziła również nogawki i kieszenie. Dopiero wtedy uspokoiła się i wstała.
Równina ciągnęła się od ściany lasu na bagnach. Nie zakłócał jej ani pagórek, ani drzewo. Bathy wyjęła z kieszeni siodła kuszę i strzały, po czym uświadomiła sobie, że coraz bardziej dokuczał jej głód. Teraz, kiedy była wolna, organizm upomniał się gwałtownie o swoje prawa. Mimo pragnienia nie zdecydowała się wrócić na bagno. Postanowiła ruszyć przed siebie, wierząc, że w końcu kogoś spotka. Starała się nie myśleć o Ghi-sppi i niezrozumiałych prawach, rządzących jego światem. Czuła wstręt do Mugaby, do szaleńców napotkanych w tajemniczej wsi i wężowiska mnożącego się dzień po dniu na bagnach. Z pochyloną głową stawiała stopy na suchej trawie i wyobrażała sobie stół zastawiony jedzeniem i piciem.
Słońce lada chwila mogło zgasnąć. Bathy rozejrzała się, ale poza ptakami szybującymi wolno po niebie nie zobaczyła niczego interesującego. Powietrze drżało od upału, skóra na opalonej twarzy zaczynała boleć, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Kilkakrotnie potknęła się i upadła. Była słaba i z trudem wdychała powietrze. Obejrzała się i w oddali zobaczyła ptaki krążące nad padłym koniem. Zamknęła oczy i pomyślała o ojcu. On wiedziałby, co należy zrobić. Uklękła, odchyliła głowę do tyłu i odpoczywała. Nagle do jej uszu doleciał znajomy dźwięk. W jednej chwili stanęła na nogi i z nadzieją rozejrzała się po okolicy. Dźwięków było coraz więcej, ale nadal nic nie mogła zobaczyć. Wreszcie w oddali zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Bathy odetchnęła z ulgą. Tętent koni i szczęk broni brzmiały w jej uszach jak najwspanialsza obietnica. Zaczęła biec w stronę oddziału, jakby obawiała się, że jej nie zauważy i odjedzie.