Выбрать главу

9

Było ich trzydziestu. Wszyscy z mieczami przy pasach, kuszami na plecach, w luźnych habitach i kapturach na głowach. Przypominali bandę zbuntowanych mnichów. Na rękach nosili ciężkie rękawice obszyte metalowymi blaszkami. Kiedy ją zobaczyli, zatrzymali się i znieruchomieli. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i pomachała w ich stronę rękami. Widać było, że dziwni jeźdźcy nie spodziewali się w tym miejscu kogokolwiek spotkać. W końcu pierwszy z nich machnął ręką, a dwaj inni, towarzyszący mu po obu stronach, natychmiast pogalopowali prosto na dziewczynę. Kiedy zatrzymali konie tuż przed nią, wówczas poczuła obcy, lekko mdły zapach. Przestała się uśmiechać i zaniepokojona próbowała dostrzec ich rysy pod kapturami.

– Kim jesteś? – zapytał stojący najbliżej mnich.

– Bathy… – zakrztusiła się i zaczęła głośno kasłać. Drugi z konnych rzucił w jej ręce bukłak z wodą. Otworzyła go i duszkiem wypiła niemalże połowę. Westchnęła, czując jak powracają jej siły. – Jestem Bathy… A wy, panie? Jesteście mnichem?

– Co tu robisz? – Pytanie zostało postawione tak, jakby mnich nie usłyszał odpowiedzi.

– Z bagna idę… – wyjaśniła dziewczyna, czując ogarniającą ją senność. – Mój kompan utonął, a ja ledwie wylazłam z wężowiska… Koń mi padł… A wy? Dokąd zmierzacie, panie? Do Grwaldu?

– Ładna jesteś – stwierdził sucho mnich. – Szkoda cię na zmarnowanie…

Obaj jeźdźcy zawrócili w miejscu i pogalopowali z powrotem do oddziału. Bathy wolno ruszyła w ich stronę. Zmęczenie sprawiło, że zobojętniała i marzyła tylko o jedzeniu i śnie. Od grupy oderwał się jeden z mnichów, prowadząc za sobą luźnego konia. Rzucił wodze w ręce dziewczyny i bez słowa dołączył do oddziału. Dowódca skinął w jej stronę ręką i mnisi ruszyli kłusem w drogę. Dziewczyna wspięła się na siodło i po chwili dogoniła oddział. Zwolniła dopiero przy dowódcy.

– Dzięki, panie – krzyknęła w jego stronę. – Dokąd zmierzacie?

– Tam – odparł grubym głosem dowódca. Podniósł przy tym rękę i pokazał przed siebie.

– Z daleka? – Bathy nie zrażała się jego chłodem. Z opowieści ojca wiedziała, że większość żołnierzy była właśnie taka. Obojętna, gruboskórna i bezlitosna.

– Z daleka – odparł tak samo zimno dowódca.

– A jak was zwą, panie? – Z całych sił starała się być uprzejma i nie zapominać, że zawdzięcza mnichom życie.

– Eryk – chrząknął z irytacją mnich. – Długo tak będziesz pytać? W gębie zasycha…

Słońce schowało się i wokoło zapadły ciemności. W tej samej chwili kilkunastu mnichów zapaliło pochodnie i przesunęło się do przodu. Dziewczyna dziwiła się milczeniu, w jakim wykonywali wszystkie czynności. Zachowywali się tak, jakby odcięto im języki. Przyglądała się ich ubraniom i starała się dostrzec chociażby fragment twarzy. Wszystko jednak tonęło pod kapturami. Jej oczy przesunęły się po mieczach zwisających luźno w bogato inkrustowanych perłami pochwach. Głownie wykończone zostały wielkimi rubinami, które raz po raz odbijały światła pochodni. Bathy zrezygnowana zwiesiła głowę i popadła w odrętwienie. Obudziła się dopiero na trakcie. Oddział posuwał się powoli, a mnisi sennie kiwali się w siodłach. Niektórzy spali, wydając na przemian głośne chrapnięcia i piski. Nagle ręka Eryka ściągnęła jej wodze i oddział w jednej sekundzie stanął w miejscu. Bathy zdziwiona podniosła oczy na dowódcę. Chciała coś powiedzieć, ale gestem nakazał jej milczenie. Nasłuchiwali. Przez dłuższą chwilę niczego nie słyszała. Kiedy traciła już nadzieję, doleciał do niej narastający tętent konia. Pojedynczy jeździec zbliżał się z olbrzymią szybkością. Bathy wsłuchała się w uderzenia kopyt i domyśliła się, że mieli za plecami jednego z królewskich posłańców. Tylko oni potrafili zmusić wierzchowca do tak szybkiego biegu i tylko ich konie znały trasę na tyle dobrze, żeby w taki sposób pokonywać ją w ciemnościach.

Mnisi zgasili pochodnie i rozjechali się na dwie strony drogi. Bathy poczuła na ramieniu ciężką dłoń, która bez słowa zacisnęła się na ubraniu. Nawet nie próbowała się bronić. Dopóki niczego nie rozumiała, dopóty postanowiła być posłuszna.

Posłaniec stał się widoczny. Na tle oświetlonego przez księżyc nieba przypominał kulę siana toczoną przez huragan. Bathy westchnęła. Kochała ludzi, którzy tak wspaniale potrafili dosiadać koni. Wtedy dostrzegła sieć, którą mnich stojący najbliżej drogi wyjął z torby przy siodle. Przełożył ją na prawą stronę i przygotował do rzutu. Dziewczyna nie czekała dłużej. Spontanicznie chwyciła jedną ze strzał i desperackim szarpnięciem wbiła ją w szyję trzymającego jej ramię mnicha. Zapiszczał przeraźliwie, a jego koń uderzony odruchowo piętami w brzuch odskoczył na bok. Zanim mnisi zdążyli zareagować, strzała dźgnęła zad wierzchowca, na którym siedział mnich z siecią. Rżenie i gwałtowny skok konia do przodu umożliwiły posłańcowi bezpieczne przemknięcie obok oddziału. Sieć nie została rzucona.

Bathy gwałtownie rzuciła się do ucieczki. Za wszelką cenę postanowiła nie stracić kontaktu z posłańcem. Kiedy wyjechała na środek traktu, zdała się na instynkt zwierzęcia. Przenikliwy pisk, który za sobą usłyszała, przeraził ją i zmusił do maksymalnego wysiłku. Już po chwili wiedziała, że jej koń przeszedł długotrwałe szkolenie i mógł ją ocalić. Rozciągnął się w pełnym cwale, wyrównał krok i ani na moment nie zwalniał. Jego oddech był jednostajny i mimo całodniowego marszu nie zdradzał oznak zmęczenia. Za plecami Bathy ruszyła pogoń. Przez dłuższy czas nie wiadomo było, kto do kogo się zbliżał. Wszystkie wierzchowce mnichów zostały specjalnie wyszkolone i uodpornione na zmęczenie. Dziewczyna liczyła na swoją mniejszą wagę i umiejętność jazdy. Miała też nadzieję, że uda jej się oddalić na tyle, żeby konie mnichów nie kierowały się instynktownie jej śladem. W końcu pogoń zaczęła zostawać w tyle. Za to w oddali, kilkadziesiąt metrów w przodzie, co pewien czas ukazywała się na tle nieba sylwetka królewskiego posłańca.

Pierwsze oznaki zmęczenia pojawiły się u konia po północy. Potknął się nieznacznie, wybił z rytmu, aby po chwili znów wyrównać bieg. Przez ten czas posłaniec nie zdołał się oddalić, a ona zbliżyć. Jechali tak, jakby odległość między nimi wyznaczał stale ten sam długi, niewidzialny pas. Kiedy w ciemnościach pojawiła się czerwona łuna, Bathy domyśliła się, że tej nocy nie skończą się jej problemy. Czerwień na niebie coraz intensywniej rozlewała się po okolicy, aż wreszcie zamieniła się w płonące domy i stajnie jednej z osad rozsianych na drodze do królewskiego pałacu. Koń zobaczył ogień i odruchowo zwolnił bieg. W twarz dziewczyny uderzyła drżąca fala ciepła.

Pożar właściwie już dogasał. Stajnie z sianem i ziarnem wypaliły się najszybciej, a domy, szczególnie te nowsze, zbudowane z kamiennych bloków, zajmowały się dużo wolniej. Nie słychać było krzyków kobiet, konania mężczyzn ani płaczu dzieci. Nie zaszczekał żaden pies, nie zapiał kogut, nie kwiczały świnie, nie rżały przestraszone konie. Na zbutwiałej, oderwanej kopnięciem desce Bathy zdołała przeczytać nazwę osady: Cygga. Zauważyła przed sobą posłańca, który poklepywał uspokajająco wierzchowca i omijając żarzące się belki, oceniał sytuację. Obejrzał się, zobaczył dziewczynę i przywołał ją machnięciem ręki. Podjechała ostrożnie, nasłuchując, czy nie zbliża się pościg. Dopiero po chwili odróżniła pomiędzy spalonymi domami i stajniami ludzkie ciała. Ktoś dokonał w tym miejscu prawdziwej rzezi. Ludzie zostali zaskoczeni we śnie, dlatego wybiegali z domów bez ubrań i bez butów. Większość została zarąbana mieczami i toporami, niektórych zadławił arkan, innych przygwoździły włócznie lub strzały z kuszy. Tylko nieliczni królewscy strażnicy oraz paru przemierzających szlak i nocujących w osadzie podróżnych stoczyło walkę i padło z bronią w rękach. Ci ostatni mieli na szyjach, ramionach i rękach głębokie ślady zębów. Ich ubranie i skóra zostały poszarpane, a twarze rozorane ostrymi pazurami. Bathy ze wstrętem odwróciła głowę i starała się na to nie patrzeć. Nagle posłaniec podniósł ze zdziwieniem oczy i zawołał: