– To ty, dziewko? Z Grwaldu?
Z ulgą skinęła głową, domyślając się, że ma przed sobą posłańca, od którego stary Gawdi pożyczył dla niej strój. Był młody, chudy i na swój wiek dość wysoki. Bathy uznała, że są prawie w jednym wieku.
– Mnisi mnie ścigają – powiedziała, rzucając za siebie spojrzenie. – Zaraz tu będą…
– To nie mnisi – przerwał jej posłaniec. – To mutanty…
– Jakże to! – wyrwało się z gardła dziewczyny.
– Gdzieś się podziewała, że o niczym nie wiesz? Cały Krepor we krwi. Mutanty w przebraniu mnichów uderzyły od wschodu. Przebiegłe z nich ścierwa i w mordowaniu zaprawione…
– Gadasz, że przyszli od wschodu – Bathy z niedowierzaniem podniosła brwi. – Tam przecież Pandab, a w nim wojska i ludzie waleczni.
– Pandab zdradził – wyjaśnił posłaniec, popędzając nagle konia. – Ruszaj, jeśli ci życie miłe. Słyszę ich…
Dziewczyna bez słowa trąciła konia piętami i pokłusowała za posłańcem. Jechali obok siebie, starając się nie patrzeć na boki. Po chwili opuścili dogasającą osadę i wjechali w ciemności. Tym razem poruszali się ostrożnie. Nie rozpędzali koni, patrząc uważnie na boki i obserwując kontury rysującego się w świetle księżyca horyzontu.
– Przeszli oddziałami – kontynuował posłaniec. – Wleźli wszędzie po cichu i kiedy dostali rozkaz, rzucili się królestwu do gardła. Grwald nawet się nie bronił… Dowódca straży, dawny oficer, Xotos, kupił ich. Gadają, że monety obiecał, że tajemnicę jakąś poznał. Pomerdany tylko zgadnie, o co w tym chodzi… Nie ma dawnego Grwaldu. Niepokornych wyrżnęli albo wywieźli do… Tfu! Szczurze mają gęby, a w walce gryzą i drapią. A dziewki chędożą, że strach… Szczurza krew, jurna…
– Mnie nie tykali – odezwała się oszołomiona wiadomościami Bathy. – Znaleźli mnie ledwie żywą, jeść dali, konia dobrego, a i dołączyć nie bronili… Jak cię zwą?
– Dart – odparł młodzieniec. Widać było, że myślami jest jeszcze w spalonej osadzie. – Posłańców też łowią. Ubitych będzie już ze dwudziestu albo i więcej. Szczury lepiej widzą i słyszą. Szczególnie w nocy…
– A co z naszymi wojskami? Co z królem? – Głos dziewczyny zdradzał skrajny niepokój. – Gdzie nasze wojska?
– Rozbite. – Stwierdził sucho posłaniec. – W rozsypce… Walczą, gdzie się da, ale nawałę trudno opanować. Oni atakują wszędzie. Wyłażą w zamkach, wkradają się do pałaców, czają się w osadach. W przebraniu i cicho, gadzia krew…
– A ty? – zapytała cicho. – Do kogo jedziesz?
Dart zawahał się tylko na chwilę. Jego zęby błysnęły odbitym światłem księżyca. Bathy dostrzegła to i lekko się zaniepokoiła. Miała wrażenie, że skądś zna ten uśmiech.
– Do króla – odpowiedział posłaniec. – Stajnie spalone, konie wykradzione… Wieści pewnie na czas i tak nie dowiozę, chociaż bardzo ważna… Tfu! Może nie warto jej dawać? Służba teraz parszywa, głowę położyć łatwo, a na torturach i tak z człeka duszę wyciągną…
– Zdrada darciem pasów u was karana, mawiał stary Gawdi – wtrąciła nieufnie dziewczyna.
Młodzieniec zaśmiał się nagle głośno i głupkowato. Wydawało się, że wysłuchał sprośnego żartu w zajeździe. Bathy coraz bardziej mu nie ufała. Kiedy spojrzał na nią i zobaczyła bez powodu wyszczerzone zęby, zdołała tylko wyszeptać:
– To ty…
– Dobrze powiedziane. – Posłaniec rechotał w siodle, aż nim trzęsło. – Przyznasz, że gębę mam teraz godną, a cały wygląd mało nikczemny? Trochę się do tych waszych cielsk przyzwyczaiłem. Ani tamten grubas Ghi-sppi, ani ten staruch Mugaba, nie byli nic warci… Jak to wy gadacie, gówniane nasienie z nich było. Wstrętne ochłapy miecha, nic więcej. Która dziewka chciałaby się z takim chędożyć? A chędożenie u was w cenie, pora i mnie spróbować…
Bathy odsunęła się z lękiem do tyłu. Zauważył to, zaśmiał się jeszcze głośniej i dodał uspokajająco:
– Tyś nie dla mnie. Ten chłopak, w którego wlazłem, lubił duże i cycaste… O, takie… – Dart zatoczył rękami wielki krąg w okolicach piersi.
– Jako Ghi-sppi byłeś prawdziwy – powiedziała ze smutkiem dziewczyna. – Każde twoje przyjście robi się gorsze… Zaczynasz zalatywać padliną… Gadaj lepiej, czego ode mnie chcesz? Królewskich monet? Czepiłeś się jak giez końskiego zadu… A może? Nie, tylko nie to…
– Co? – Dart z ciekawości aż zatrzymał konia.
– Ode mnie wara! Słyszysz? Od mojego łba wara!
Posłaniec dopiero teraz pokazał, na co go stać. Ryknął tak głośnym śmiechem, że kiedy arkan owinął się wokół jego szyi i zapadła cisza, Bathy poczuła kłucie w uszach. Ją samą również zaskoczył nagły ucisk gardła i zdecydowane szarpnięcie. Straciła przytomność. Upadku na drogę już nie zapamiętała.
Z ciemności wynurzył się niewielki oddział zakapturzonych postaci. Zeskoczyły z koni i pochyliły się nad leżącymi. Ręce ze szczurzymi pazurami zanurzyły się pod ubrania i przeszukiwały kieszenie.
– Dziewka – rzucił za siebie szczur, który natrafił właśnie na pierś Bathy. – Rzepa… Pasy jakieś ukrywa… Twarde…
– Ten tutaj, to posłaniec… – warknął drugi szczur. – Odgryzę mu łeb i wyżrę kiszki…
– Na konia z nimi i do obozu – rozkazał sztywnym i nie znoszącym sprzeciwu tonem mężczyzna bez kaptura. – Tam ich wybadamy. Posłańca trzeba wysiepać nahajem i wieści zebrać… Dziewkę sam ogarnę…
– Niech będzie, panie Zdeb, niech będzie… – jęknął ten, który obmacywał dziewczynę.
Szczury zarzuciły ciała Bathy i Darta na jednego konia i w pośpiechu wjechały na wąską drogę przecinającą trakt. Orszak poruszał się dwójkami. Na końcu jechał Zdeb, były dowódca straży królewskiej z Grwaldu. Przytrzymywał konia Bathy i z trudem hamował się przed włożeniem ręki pod jej kurtkę. Nie musiał zgadywać, że trafili wreszcie na właściwą dziewczynę. Żebrak Murray, którego dopadł jeszcze w osadzie, wszystko mu opowiedział. Co prawda skórę z niego darli, bo tajemnicę chciał zataić, ale sól wysypana na ranę rozwiązała mu język. Powiedział o pasach z zaszytymi monetami i dziwnym grubasku, który bez jednego dotknięcia zabił kilkunastu włóczęgów. Zanim umarł, Zdeb dokładnie wypytał go o wygląd dziewczyny.
W obozie mutantów panował hałas i pijaństwo. Mnisi pozdejmowali kaptury, podwinęli habity i podskakiwali w rytm melodii wygrywanej na fujarce i lutni przez trzech wędrownych muzyków. Każdy z grających został przywiązany za nogę do koła wozu, na którym piętrzyły się skradzione w Kreporze przedmioty. Rozochocone mutanty tańczyły z dziewkami zabranymi w niewolę i gziły się bezwstydnie z co ładniejszymi i młodszymi na trawie. Od czasu do czasu wpadały w złość i przegryzały gardło zbyt hardo patrzącemu chłopu lub schwytanemu na trakcie handlarzowi. Czasami, słaniając się od wina, wlokły którąś z dziewek bliżej ogniska i piszcząc z zadowolenia, odzierali z ubrania. Szczurza krew, jurna i dzika, lała się także. Kiedy dziewka była wyjątkowo kształtna, mutanty rzucały się na siebie, bo żaden nie chciał jej oddać. Wówczas rozlegał się przenikliwy szczurzy pisk, charczenie i trzask zębów. Padały z przegryzionymi gardłami, poszarpanymi wnętrznościami i pianą na pysku. Te, które akurat stały na straży, w milczeniu i posłusznie sprzątały zwłoki i porzucały w dole wykopanym jeszcze w dzień przez chłopów.