– Nie ujdziesz daleko… – spróbował układów najwyższy ze szczurów. – Świat mutantów stanie ci w gardle jak kość psu. Nie zaznasz spokoju. Już jesteś padliną. Wytropimy cię nawet pod ziemią… Nigdy nie zgadniesz, czy dziewka, którą bierzesz, nasza nie jest i krwi ci nie wypuści… Każda noc i każdy dzień będą jak trucizna. Żarcie przestanie ci smakować, kundlu…
– Ciemny jesteś, szczurze – wykrzywił się Waldo. – Nie dla mnie wasze śmierci, trucizny, knucia i strachy. Pluję na swoje ścierwo i pluję na wasze miecze. Co wy możecie wiedzieć o ciemności, o prawdzie, o wstrętach i całej tej zasranej pustce? Nic! Tak naprawdę to was nie ma… Mutant nie żyje, jest jak ława, która nie zrodzi innej, a co najwyżej zetrze jarzyć włóczęgi, złodzieja albo żołnierza. Wasze gówna też kiedyś zaczną gadać…
– Wyżrę ci serce – zasyczał z wściekłością mutant. – Czego chcesz?
Przyprowadzone konie były osiodłane. Na jednym z nich leżał związany Abott.
– Won stąd! – warknął Waldo. – Jak zechcę, to zatłukę ich kamieniami i rzucę, gdzie popadnie… Rano ma was tu nie być, szczury. Albo oddacie broń i konie i odejdziecie stąd, albo…
– Bez rozkazu nie… – próbował grać na zwłokę jeden ze szczurów.
– Szczeknij jeszcze, a odetnę mu jęzor – zagroził ostro handlarz. Podszedł do konia i przytrzymując za kołnierz Yca, wskoczył na siodło. Zanim mutanty sprężyły się do skoku, zarzucił cesarza przed siebie i chwycił za wodze konia, na którym leżał Abott. Nie oglądając się, ruszył ostro w kierunku zamku. Wiedział, że gdyby nie nóż spoczywający teraz w jego ręce, mutanty posłałyby mu w plecy śmiercionośną strzałę. Tętent koni obudził pozostałe szczury, które podrywały się z ziemi, wybiegały przed namioty i z przerażeniem w oczach patrzyły na swojego nieprzytomnego cesarza. Waldo szybko przemknął przez obóz i wjechał w ciemności otaczające zamek. Zdał się na instynkt konia. Zwierzę czujnie pozostawiało z boku trupy szczurów i żołnierzy, omijało zabite wierzchowce i sterczące z ziemi kopie.
W świetle księżyca mury zamku przypominały wulkan, na którego zboczach zastygły nierówno długie jęzory lawy. Potężne i grube narożne wieże wyłaniały się na horyzoncie niczym zatknięte na monstrualnym hełmie bawole rogi. Ciemne, nierówne chmury gnane przez wiatr od morza zdawały się pękać w zetknięciu z masywną budowlą. Co pewien czas mury ożywały. Wystarczyło, że wypolerowana tarcza któregoś ze strażników natrafiła na światło księżyca. Z oddali widać było wówczas wyraźny i przyciągający uwagę błysk. Na najwyższej, wysuniętej głęboko w morze wieży płonął zwykle ogień. Wskazywał drogę zagubionym i poszukującym kierunku żeglarzom. Teraz nie widać tam było nawet najmniejszego odblasku.
Waldo kierował się w stronę morza. Miał nadzieję, że odpłynięcie wojsk Abotta ośmieli zamkową straż i mimo głębokiej nocy uda się mu dostać do środka. Wjechał na kamienny pomost. Kopyta głośno zadudniły, odbijając echo od murów zamku. Handlarz widział, jak w górze zapalają się pochodnie. Kilka z nich spadło obok niego. Zatrzymał się i cierpliwie czekał, pokazując w uniesionej ręce białą szmatę. W położonych niżej otworach pojawiły się głowy łuczników. Handlarz przełknął ślinę i łypnął na odzyskującego przytomność cesarza.
– Czego tam? – zawołał głos z najniższego otworu w murze.
– Dary wam wiozę! – krzyknął hardo Waldo. – Ten za mną to Abott! A ten tutaj to cesarz Yc! Zda mi się, że macie z nimi do pogadania!
Głos w otworze nie od razu się odezwał. Naradzali się. Straż zamkowa wietrzyła podstęp. Waldo nie przejmował się tym. Wiedział, że przynęta została zarzucona i ryba musiała wziąć.
– Stój tam i nie ruszaj się! – zawołał w końcu ten sam głos. – Obaczymy cię i poniuchamy!
– A niuchajcie sobie… – mruknął pod nosem handlarz.
Tym razem pochodni było więcej. Paliły się jasnym płomieniem i spadły blisko koni. Przestraszone zwierzęta tańczyły przez chwilę na pomoście, ale poklepane po szyi szybko się uspokoiły. Z murów zaczęli zsuwać się po linach dwaj strażnicy. Po chwili stali już przed Waldem i mierzyli go wzrokiem.
– Chyba cię znam… – odezwał się niższy z nich, blondyn z długimi i kręconymi włosami.
– Może i tak – skwitował obojętnie handlarz. – Dary sobie lepiej obejrzyj… Poznajesz?
Blondyn z obnażonym mieczem zbliżył się do Abotta, chwycił go za włosy i popatrzył w twarz. Obejrzał się z niedowierzaniem na drugiego strażnika.
– To ten pies, Abott… – stwierdził cicho, po czym zawołał do góry. – Nie łże! To naprawdę ten barbarzyński pomiot!
– Pospiesz się, bo nas szczury wywąchają i gówno z darów będzie – odezwał się lekko zniecierpliwiony Waldo. – Kazałem im iść precz, ale z nimi nigdy nie wiadomo… Kto wie, czy któryś się nie wścieknie i nie spróbuje użądlić…
– To Yc! – Tym razem zamkowy strażnik zawołał to z podziwem. – To cesarz!
– Gadałem przecież, że dary przywiozłem – podsumował niemalże obrażonym głosem handlarz.
W górze rozległ się chrobot łańcuchów i fragment muru zaczął się odsuwać. Handlarz pokiwał głową ze zdziwieniem. Zanim trącił konia piętami, usłyszał rozkaz:
– Złaź na ziemię, zostaw broń i do środka. O resztę się nie martw…
Waldo nastroszył się na początku, ale szybko uległ. Wiedział, że każdy opór skończyłby się jego natychmiastową śmiercią. A miał zamiar jeszcze trochę pożyć. Przynajmniej do czasu wykonania swojej misji. Posłusznie zeskoczył z siodła, oddał broń i ruszył przez wnękę w murze do zamku. Za nim wbiegli dwaj strażnicy, trzymając za wodze konie z jeńcami. Łańcuchy znów drgnęły i po chwili mur wrócił na swoje dawne miejsce. Handlarz z podziwem rozejrzał się dookoła, ale nigdzie nie zauważył żadnych urządzeń. Mechanizm uruchamiający tajne wejście ukryty był wewnątrz grubego muru.
Na dziedzińcu paliło się kilkadziesiąt pochodni i płonęły już ogniska. Mieszkańcy zamku zbierali się wokół nocnych gości. Waldo stał spokojnie i spode łba wypatrywał dowódcy. Zaszedł go z tyłu. Kiedy klepnął handlarza w ramię, wiadomo było, że jest kimś ważnym.
– To bardzo cenne dary, handlarzu – odezwał się chłodno Lalola. – Czego za nie oczekujesz?
– Gościny i… – przerwał nagle Waldo. Zobaczył starego czytacza. Tego, który stał obok księcia Syriusa, kiedy przed kilkoma dniami topór niosący śmierć przecinał powietrze komnaty.
– I? – podchwycił Jag, wyłaniając się z tłumu żołnierzy i zwyczajnych, przymusowych mieszkańców zamku. – Czego może chcieć taki dobrodziej?
– Panie – skłonił się Waldo. – To nie byłem ja…
– Co ten człowiek plecie, czytaczu? – wtrącił zdziwiony Lalola. – Pomerdany?
– Masz brata? Bliźniaka? – naciskał z perwersyjną przyjemnością Jag. – I jeden jest dobry, a drugi zły… – zadrwił bezlitośnie.
– Panie, proszę o posłuchanie – ukłonił się w pas Waldo. – Dary weźcie, a mnie wysłuchajcie…
– Kto wie, coś za jeden… – zastanawiał się głośno czytacz. Nie zwracał przy tym uwagi na coraz bardziej zaskoczonego Lalolę.
– Panie! Poznaję go! – rozległ się nagle okrzyk z tłumu. – To on zabił naszych na murze! To zdrajca! Do studni z nim!
– Słyszałeś? – zapytał cicho czytacz.
– Wasz czas jest jak powróz. – Handlarz pochylił się do ucha Jaga i wycedził przez zęby. – Każdy może na nim zawisnąć… Nawet dziecko, które dało ci życie.
Jag drgnął. Jego rysy stwardniały. Znów był tajemniczym czytaczem, który mógł narzucać swoją wolę. Spojrzał bystro na Lalolę i rozkazał: