Tak go to zagadnienie zaintrygowało, że prawie nie zwracał uwagi na rozciągniętą, powolną procesję i ocknął się dopiero, gdy doszła do celu, do Leża Wieczności — długiego mauzoleum, obłożonego marmurem, olśniewającym bielą jak lukier na torcie — gdzie Wielkich Panów kremowano i chowano na wieczność. Mauzoleum zbudowano w dole u podstawy długich białych schodów — sztucznego amfiteatru z pochylnią wiodącą ku dziwacznym trzypoziomowym lukom, stanowiącym wejście do budowli. Katafalk majestatycznie przesunął się po pochylni pod łuk, a żałobnicy rozstąpili się i zajęli miejsca, zgodnie z hierarchią, na wysokich schodach po obu stronach.
Gdy ciało Enderby’ego przesunęło się pod łukiem, formacja Martineza znów przeszła na swoje miejsce za córką Enderby’ego i starszymi żałobnikami. Po prawej stronie Martinez widział Dolne Miasto, rozciągnięte pod nieokreślonym jesiennym niebem poznaczonym szybko sunącymi chmurami. Martinezowi było coraz zimniej. Powolny marsz go nie rozgrzał.
Procesja sunęła dalej, aż wreszcie za ostatnim umarłym zamknęły się drzwi z oksydowanej stali, ozdobione wyszukanymi reliefami.
Nastąpiła długa przerwa. Wszyscy stali karnie w równych szeregach; wiał zimny wiatr, łopotały płaszcze i peleryny. Wtem dał się słyszeć energiczny syk, jakby wiatr skierowano do wąskiego tunelu, i nagle z dachu mauzoleum buchnął gorący biały płomień, który się wyrwał i lizał jęzorem zielonkawe niebo.
Martinez czuł ogólne westchnienie żałobniczego tłumu. Epoka Shaa dobiegła końca.
Kolumna płomienia opadła, rzucając atomy Antycypacji Zwycięstwa w zimny wiatr. Wydano głośne komendy i żałobnicy się rozeszli. Martinez z kolegami krótko porozmawiali z córką Enderby’ego — etykieta nakazywała złożyć gratulacje, a nie kondolencje, dowódcy bowiem pozwolono umrzeć wraz z Wielkim Panem, ale Martinez wiedział, że jego powinszowania zabrzmiały dość żałobnie. Potem wycofał się drogą procesyjną przez Górne Miasto.
Minął pałac Shelleyów — wiedział, że siostry i P.J. Ngeni wydają skromne przyjęcie dla brata, Rolanda, który dotarł tu przed trzema dniami. Trudno to nazwać przyjęciem, gdyż w dzień śmierci Shaa przyjęcie byłoby w złym stylu. Raczej stypa, czuwanie, a liczbę gości ograniczono do dwudziestu dwóch.
Martinez do nich nie należał. Flotę postawiono w stan gotowości i Martineza czekał dyżur w Centrum, gdzie musiał obsługiwać łączność, gdyby zaszła sytuacja awaryjna.
Potem odda identyfikator sztabowy, upoważniający do wejścia do budynku, potem pójdzie do domu i wręczy Alikhanowi marynarkę, by ordynans odpruł z kołnierzyka czerwone naszywki, przymocowane drobnym ściegiem.
Tego dnia Sula dowodziła oddziałem straży przy terminalu windy na pierwszym poziomie pierścienia akceleracyjnego Zanshaa. Pierścień zbudowano z dwóch sekcji — dolny fragment obracał się z taką samą prędkością, jak planeta poniżej, co nadawało mu małą grawitację. Używano go do generowania antymaterii oraz jako składowiska; tam przeprowadzono rozmaite rury i kable. Górny fragment ślizgał się po dolnym, jak sekundowa wskazówka sunie po tarczy zegara szybciej od godzinowej. Poruszał się z dziewięciokrotną geosynchroniczną prędkością, by utrzymywać standardową grawitację. W tej drugiej części znajdowały się doki, doki naprawcze i kwatery ludności pierścienia.
Dwunastu rekrutów pod wodzą Suli wyposażono w paralizatory, a Sula miała pistolet na biodrze i zielonkawy hełm na głowie. Zastanawiała się, co miałaby zrobić ta żałosna drużyna, gdyby rozwścieczony tłum anarchistów ruszył z zewnętrznego pierścienia i chciał przejąć terminal — mogłaby najwyżej bezsensownie umrzeć, walcząc najdzielniej, jak potrafi.
Nic się nie działo. Ruch cywilny zamarł, a wojskowego prawie nie było. Potem zmienił ich oddział Naksydów, uzbrojonych w karabiny i granatniki.
Naksydzi nie żartują, pomyślała Sula.
Zaprowadziła swój oddział do zewnętrznego pierścienia. Tam jej podkomendni zdali paralizatory, Sula oddała pistolet i zaczęła się zastanawiać, co ma dalej robić. Na czas żałoby zawieszono wszelkie rozrywki na planecie i poza nią, a wszystkie hotele były przepełnione żałobnikami, więc nie miała szans na znalezienie pokoju.
W końcu poprosiła o kwaterę w schronisku dla kadetów w delegacji. Zastała tam kilku kadetów; popijali z jednej butelki i grali w kości. Pozwoliła im się upić, wygrała od nich pieniądze i poszła spać z rzadkim u niej poczuciem, że czegoś dokonała.
— Milordzie, melduję się na pokładzie „Korony”. Martinez, z głową odrzuconą do tyłu przed nowym kapitanem, kierował wzrok prosto nad jego głowę, na błyszczącą za jego plecami potężną konstrukcję: na regale stało trofeum Floty Macierzystej, zdobyte właśnie przez „Koronę” podczas tego sezonu, skróconego z powodu śmierci ostatniego Shaa.
Drugie trofeum Floty Macierzystej stało na specjalnej półce w rogu, przymocowane i zabezpieczone przed dużymi przyśpieszeniami. Trofeum za drugie miejsce stało na mniej eksponowanej półeczce. Inne pomniejsze nagrody — wszystkie zwieńczone świetlistymi kryształowymi postaciami futbolistów — tłoczyły się na biurku Tarafaha.
— Spocznijcie, poruczniku Martinez — powiedział kapitan porucznik lord Fahd Tarafah. Martinez mógł opuścić podbródek i przyjrzeć się swemu nowemu dowódcy. Był mężczyzną przed trzydziestką, krępym, dobrze zbudowanym, miał starannie przyciętą bródkę. Na lewym rękawie marynarki, tuż nad mankietem, widniały stylizowane insygnia futbolu; cała załoga „Korony” miała prawo je nosić przez następny rok.
— Zgłosił się pan do Garcii? — Tarafahowi chodziło o oficer pełniącą wachtę.
— Tak, lordzie. Pokazała mi moją kwaterę i dała kod do sejfu. Po wachcie udzieli mi dokładniejszych informacji.
— Bardzo pożyteczne będzie mieć dodatkowego oficera do pełnienia wacht. Czy pańskie rozkazy i wyniki zostały wprowadzone do komputera?
— Tak, milordzie.
Tarafah rozpiął kołnierzyk, wyjął spod koszuli swój kapitański klucz i wywołał na displej dane Martineza. Wodził oczami z prawa na lewo, wreszcie zatrzymał wzrok niewątpliwie na tajnej ocenie talentów i cech charakteru Martineza, wystawionej przez jego poprzednich dowódców. Stanowiły trwały zapis i Martinez woził je wszędzie ze sobą, ale nie miał kodów, by je odczytać.
— Jakie sporty uprawiał pan w akademii? — spytał Tarafah. Martinez spodziewał się, że to pytanie może go pogrążyć.
— To absolutny fanatyk futbolu — wyjaśniał mu wcześniej zachwycony Ari Abacha, gdy Martinez spytał go o Tarafaha w klubie bosmanów. — Pociągnie za wszystkie sznurki, żeby tylko ściągnąć na swój statek najlepszych graczy, a jeśli sznurki nie pomogą, wykłada gotówkę. Plotka mówi, że kapitan lord Winfield dostał od niego nowy jacht za gwarantowany transfer nowego napastnika.
Abacha szanował fanatyków futbolu we flocie i gdyby się z takim poświęceniem nie oddawał całkowitemu lenistwu, zostałby prawdopodobnie graczem, trenerem albo menedżerem, a tak tylko gromadził wszelkie informacje o futbolu. Statystyka, gracze, taktyka, menedżerowie i trenerzy. Ponadto znalazł sobie intratne uboczne zajęcie: organizował zakłady sportowe dla innych oficerów.
Wygląd zewnętrzny „Korony” potwierdzał to, co mówił Abacha. Tarafah pomalował swój statek na zielono, ale nie zielenią nieba Zanshaa, lecz jasną zielenią trawy boiska futbolowego, z białym pasem dzielącym okręt wzdłuż, oraz z motywem piłki nożnej skaczącej po bokach kadłuba.
„Korona” była zbyt małym statkiem, by wygenerować tak potężną drużynę. Przy nielicznej załodze — tylko sześćdziesiąt jeden osób — stworzenie pierwszorzędnej drużyny, jedenastu graczy plus rezerwowi, trenerzy i asysta, drużyny potrafiącej zdobyć Puchar Floty Krajowej we współzawodnictwie z załogami dziesięć razy liczniejszymi, wymagało poświęcenia i sporych zasobów.