— Wypuścimy szalupę naszym kursem, ale z mniejszą szybkością. Miejmy nadzieję, że pociski namierzą szalupę, a nie nas.
Bez klucza kapitańskiego Martinez mógł uruchomić tylko dwie szalupy. Niestety, były nieuzbrojone, więc bezużyteczne dla obrony, a szanse, że któryś z pocisków uzna szalupę za fregatę, były bliskie zeru.
Kelly wpatrywała się w konsolę.
— Myślę, że zdołam to zrobić, milordzie.
— Doskonale. Powiedz mi, kiedy będziesz gotowa, a ja sprawdzę twoją robotę.
Wydawała się podniesiona na duchu.
— Tak jest, milordzie. Martinez wywołał Alikhana.
— Czy próbowaliście ponownie przeszukać kabinę Koslowskiego?
— Owszem, milordzie.
— Macie w ogóle jakieś propozycje?
— Żadnych, milordzie.
— Więc dobrze. Wsadź swoich ludzi do klatek oficerskich. Mam zamiar kropnąć kilka g. — Zwrócił się do Mabumby: — Ostrzeżenie o przyśpieszeniu.
— Tak jest, milordzie. Rozległo się ostrzegawcze wycie.
Zwiększył przyśpieszenie „Korony” do sześciu g i próbował rozpaczliwie wymyślić sposób ucieczki. Ostre przyśpieszenie powinno go męczyć, ale w jego umyśle kipiały pomysły: radykalne manewry, fantazyjne improwizacje układów przynęt, samobójcze nurkowanie szalup w stację pierścienną. Wszystko bezcelowe. Jedyne, w czym odniósł sukces, to opóźnienie szybkości, z jaką zbliżały się pociski, dzięki czemu dał swej załodze kilka dodatkowych chwil życia.
— Dwanaście minut, milordzie. — Przyśpieszenie „Korony” rosło. Znów parę chwil życia.
Martinez zdał sobie sprawę, że jego umysł pędzi zbyt szybko, by stworzyć coś pożytecznego. Spróbował zwolnić obroty, przemyśleć wszystko, krok po kroku.
Garcia powiedziała mu, że podczas gry w piłkę Koslowski nigdy nie nosił swego porucznikowskiego klucza. Koslowski był jedynym oficerem na „Koronie”, o którym Martinez na pewno wiedział, że nie wziął swego klucza. Należało się skoncentrować na Koslowskim.
Rozsądne miejsce, w którym Koslowski mógłby przechowywać swój klucz, to był sejf w jego kabinie, ale Koslowski nie był taki rozsądny. Nie położył go również w żadnym innym oczywistym miejscu. Więc gdzie jeszcze mógłby go schować?
Gdzie jeszcze chodzili oficerowie? Do mesy.
Mesa. Tam właśnie oficerowie jedli i odpoczywali. Znajdowała się tam zamknięta spiżarka, gdzie trzymali swoje drinki i delikatesy.
Ale mesa była miejscem niepewnym, sprzątali ją różni ludzie, a steward mesy i kucharz mieli obydwaj klucze do spiżarki. Mesa? — to nieprawdopodobne.
Może Koslowski dał klucz komuś, komu ufał? Ale wszyscy potencjalni kandydaci grali w drużynie.
— Dziesięć minut, milordzie.
Doskonale, myślał dalej Martinez, ale jeśli oficerowie nie mieli przy sobie kluczy, powinni je oddać kapitanowi. Jeśli więc założyć, że Koslowski zrobił to, co powinien, to gdzie Tarafah włożył ten klucz?
Ani do żadnego ze swych sejfów, ani do biurka. Nie do szuflad. Nie pod materac czy pod specjalnie zamówioną mahoniową boazerię.
Założył go… na szyję. Martinez upadł na duchu. Mógł wyobrazić sobie całą scenę: Tarafah zakłada przez głowę elastyczną taśmę i pakuje klucz pod dres, by razem z kluczem kapitańskim spoczywał na owłosionej piersi…
Nie. Martinez zdecydowanie wyrzucił ten obraz z mózgu. Klucz musi być gdzieś indziej.
— Dziewięć minut, milordzie. — Słowa rozbrzmiały na tle długiego, jękliwego drżenia, które przebiegło kadłub „Korony”.
Czy Fanaghee przyjęłaby poddanie „Korony”? — zastanawiał się Martinez. Mógł bezpiecznie założyć, że chciałaby mieć „Koronę” z powrotem. Ale, co było dla niego istotniejsze, czy Fanaghee przyjęłaby kapitulację samego Martineza?
Uznał, że nie. Jego krew prawdopodobnie nadal zdobiłaby ściany sterowni, gdy Fanaghee wprowadzałaby na pokład swego nowego kapitana. Może wszystkim byłoby łatwiej, gdybym po prostu strzelił sobie w łeb? — myślał Martinez.
Nie. Precz z tą myślą. Gdzie jest klucz?
Wyobraził sobie kajutę Koslowskiego: jest dokładnie taka, jak jego własna… mała; wąskie łóżko w zawieszeniu kardanowym; wielka szafa, w niej mnóstwo regulaminowych mundurów; skrzynia z rzeczami osobistymi, które oficer powinien zabierać ze sobą, gdy dostaje przydział na kolejne stanowiska; regał, małe biurko z wejściem komputerowym.
Tam po prostu nie było miejsca, żeby coś ukryć. Kajuta była rzeczywiście mała.
Wiedział, że kajuta kapitańska jest większa, choć nigdy w niej nie był. Przypuszczał jednak, że niewiele się różnią.
I jeszcze gabinet kapitana. Biurko z dostępem do komputera. Sejf. Regał i trofea futbolowe.
Trofea. Połyskujące przedmioty, stojące w jego gabinecie, zabezpieczone przed przeciążeniami. Kapitan Tarafah cenił je ponad wszystko, prawdopodobnie bardziej niż własną pozycję. Przedmioty, którymi codziennie się zachwycał, które prawdopodobnie sekretnie głaskał.
Martineza tak zaabsorbowało wspomnienie trofeów, że nie usłyszał skierowanych do siebie słów.
— Przepraszam? — powiedział w roztargnieniu. — Proszę powtórzyć.
— Chyba skonfigurowałam szalupę, jak pan sobie życzył — powiedziała Kelly.
— W porządku. Bądź przygotowana. Wywołał Alikhana.
— Czy sprawdziłeś trofea?
— Milordzie?
— Czy zajrzałeś do trofeów? Trofea Floty Macierzystej to puchary, prawda?
Wyczuwał gorycz w słowach Alikhana, choć wysiłek, spowodowany przeciążeniem sześciu g zniekształcał jego głos.
— Nie, milordzie. Nie pomyślałem, żeby do nich zajrzeć.
— Silniki! — krzyknął Martinez. — Zmniejszyć przyśpieszenie do jednego g!
— Zmniejszam przyśpieszenie do jednego g, milordzie — powtórzył Mabumba.
Szkielet „Korony” jęknął, kiedy dręczący ją ciężar zniknął. Martinez zaczerpnął tchu, ciesząc się, że zrobił to bez wysiłku. Odetchnął z satysfakcją kilkanaście razy, a potem niecierpliwie zażądał informacji.
— Znajdujesz coś, Alikhanie?
— Teraz próbuję uchwycić pokrywkę, milordzie. Już… Sięgam do środka.
Nastąpiła cisza. Nawet przez nieubłagane bębnienie swego serca Martinez słyszał metaliczny odgłos skrobania paznokci Alikhana o wnętrze pucharu. A potem usłyszał głębokie westchnienie Alikhana, westchnienie, które Martinezowi wydało się napełnione rozpaczą całego wszechświata…
— Mam je obydwa, lordzie Gareth — powiedział Alikhan głosem pełnym cichej euforii.
Przez chwilę beznadziejność nadal owijała całunem mózg Martineza, lecz zaraz wyparł ją triumf. Martinez chciałby krzyczeć z radości.
— Uaktywnij displej na stanowisku kapitana! — polecił. — Wsuń jego klucz. Przygotuj się do obrócenia go na moją komendę. Uzbrojenie! Kelly! Łap!
Kadet Kelly odwróciła się, kiedy Martinez wyjmował z kieszeni klucz Garcii. Miała promienną twarz, jakby płonącymi oczyma widziała Martineza, zstępującego z nieba na tęczowych obłokach. Kadet wyciągnęła swe długie, chude ręce i Martinez rzucił jej klucz.
— Wsuń go i obróć na mój znak.
— Tak jest, milordzie!
Rozpiął bluzę i przez głowę ściągnął własny klucz. Wsunął klucz w srebrzysty metalowy otwór na swej konsoli dowodzenia.
— Broń. Alikhan. Obróć na mój sygnał. Trzy. Dwa. Jeden. Już. Kelly uśmiechnęła się z zachwytem, kiedy konsola uzbrojenia włączyła się przed nią. Inne światło pojawiło się na konsoli Martineza, wskazując, że broń jest gotowa do użycia.