Выбрать главу

— Alikhan, przejdź do klatki i wepnij się.

— Tak jest, milordzie.

I kiedy już w żyłach popłynęła mu płomienna ulga, zwrócił się do Kelly.

— Zasilić lasery obrony! — zawołał. — To nie są ćwiczenia. — Tak się śpieszył, że musiał się powstrzymywać, by nie wywrzaskiwać tych słów jak wariat.

— To nie są ćwiczenia — powtórzyła Kelly z szerokim, jasnym uśmiechem. — Zasilam lasery obrony bezpośredniej.

— Aktywizować tylne radary.

— Tylne radary zaktywizowane, milordzie.

— To nie są ćwiczenia. Załadować antymaterią baterię pocisków jeden.

— To nie są ćwiczenia. Ładuję antymaterią baterię pocisków jeden… pociski załadowane, milordzie.

Pociski zostały załadowane paliwem z antymaterii, której każda jednostka składała się z zestalonego płatka antywodoru ostrożnie zaopatrzonego w nadmiar pozytonów, co pozwalało płatkowi zawisnąć w polu elektrostatycznym wewnątrz drobniutkiej, wytrawionej kości krzemowej. Ta konfiguracja była stabilna i utrzymywała się przez dziesięciolecia, a czipy miały tak niewielkie rozmiary — znacznie poniżej granicy rozdzielczości konwencjonalnych mikroskopów — że w masie zachowywały się jak ciecz. Antywodór służył do napędzania pocisku oraz był głowicą bojową — całe niezużyte przy podejściu paliwo wybuchało na końcu podróży.

Takie samo paliwo antywodorowe wykorzystywała „Korona” do własnego napędu, choć duże okręty stosowały antywodór zawieszony w większych mikroczipach, które dostarczały większej mocy silnikom.

— Ekrany, jakie jest rozproszenie tej salwy? — zapytał Martinez.

— Są skupione, milordzie — odpowiedziała Tracy.

Martinez ściągnął radarowe ślady na swój displej. Nadchodzące pociski rzeczywiście szły grupą, leciały jak gdyby w formacji. Jeden pocisk „Korony” powinien wystarczyć, by je znokautować, ale może dla pewności lepiej odpalić dwa.

Ściągnął na swoje displeje konsole broni i zaczął konfigurować pociski.

— Z baterii jeden strzelimy salwami po dwa pociski — wyjaśnił Kelly. — Pierwsze zajmą się pociskami nadlatującymi. Następna dwójka będzie przyśpieszała, aż znajdzie się tuż przed pociskami przeciwnika, a potem wyłączy napęd i podryfuje przez rejon wybuchu. Wyjdzie z drugiej strony i podryfuje ku stacji, lecz na radarze będzie wyglądała jak złom z wybuchu — przynajmniej taką mam nadzieję. Następna para będzie pędziła bezpośrednio na stację pierścienną i prawdopodobnie zostanie zestrzelona, ale może odciągnie uwagę od drugiej pary. Czwartą parę zachowamy w rezerwie. Kelly najwyraźniej przytłoczyły te informacje.

— Tak, milordzie — powiedziała w końcu.

— Kiedy będziesz przeładowywała, załaduj przynętę do wyrzutni jeden.

— Tak jest, milordzie. — Kelly naciskała klawisze.

Na większym okręcie wszystkie te szczegóły opracowałby oficer taktyczny. Ale kiedy Martinez snuł plany, a jego palce tańczyły po displejach i naciskały tastery konsoli, przekonał się, że znowu świetnie się bawi. Rozkoszował się planowaniem i realizacją planów, a przede wszystkim małą niespodzianką, jaką szykował Naksydom.

„Wysadź wszystko”. Słowa Garcii zabrzmiały echem w jego mózgu i poczuł, jak to wrażenie przyjemności zanika. Zamierzał zniszczyć nie tylko zbuntowanych Naksydów, były tam przecież jeszcze uwięzione przez nich załogi, a urządzenia wojskowe pierścienia zajmowały niewielką część tej olbrzymiej konstrukcji — mieszkały tam również miliony cywili. Wszyscy zginą, jeśli jego chytry plan się powiedzie.

Przez chwilę oglądał w wyobraźni ponure sceny: błysk, ognista kula, snop promieni gamma; stacja pierścienna rozerwana, wiruje chaotycznie, oderwane od niej części lecą w przestrzeń, inne palą się w atmosferze lub ściągnięte przez liny windy uderzają w powierzchnię planety.

— Trzy minuty, milordzie. — Słowa Tracy wyrwały go z zadumy.

— To nie są ćwiczenia — powiedział. — Odpalić wyrzutnie jeden i dwa.

— Jeden i dwa odpalone milordzie. To nie są ćwiczenia. — Po chwili, gdy szyny gaussowskie wyrzuciły pociski w przestrzeń, a same pociski zmieniły kierunek i uruchomiły napęd, meldowała: — Pociski wyrzucone, lecą planowo.

Martinez widział na swoich displejach, jak pociski odlatują.

— Broń, to nie są ćwiczenia. Odpalić trzy i cztery.

Odpalono tę parę, potem następną. Pomyślnie. Martinez postanowił zwiększyć odległość między statkiem a wybuchającą antymaterią.

— Silniki, alarm przyśpieszeniowy. — Zawyły syreny.

— Alarm przyśpieszeniowy, milordzie. Martinez nakazał wznowienie sześciu g.

Zobaczymy, jak na to zareagują, pomyślał, gdy ołowiany ciężar zgniatał mu pierś.

Naksydzi musieli widzieć wystrzelenie pocisków i teraz już na pewno wiedzą, że „Korona” ma zęby. Musieli zrozumieć, że ich ciasna formacja ośmiu pocisków zostanie unicestwiona przez ogień „Korony”. Jednak na ocalenie naksydzkiej salwy nie było jeszcze za późno: mogli wysłać do każdego pocisku rozkaz zmiany trajektorii, nakazać im oddzielenie się od skupiska, żeby nie zostały zniszczone jednocześnie.

Ale nie nakazali. Pierwsza para pocisków „Korony” wybuchła dokładnie w środku wrogiej salwy i zniszczyła ją całą w ognistej plazmowej kuli, gdy eksplodujący antywodór uderzył w wolframową obudowę głowicy. Między „Koroną” a Magarią powstał dziki obłok wściekłej radiacji, nie pozwalając ani „Koronie”, ani Naksydom zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie.

Radiacja stopniowo stygła. Przez słabnący obłok czujniki „Korony” wykryły płonące ogony pocisków cztery i pięć, mknących ku pierścieniowi. Następną rzeczą były również ogony pocisków kolejnej ośmiokrotnej salwy wystrzelonej z „Ferogasha”.

— Dwadzieścia cztery minuty do uderzenia, milordzie. Martinez miał więc dość czasu, by się z nimi rozprawić. Dopiero po upływie czterech z tych minut radary „Korony” w końcu wykryły pociski trzy i cztery, z wygaszonymi żagwiami opadające ku przeciwnikowi. Ich szybkość wzrastała, gdyż do Magarii przyciągały je niewidoczne nici grawitacji.

— Salwa przeciwnika nadal leci zgrupowana, milordzie. Naksydzi, kiedy ich pierwszy atak zawiódł, znowu próbowali takiej samej taktyki. Martinez miał tylko nadzieję, że będą się trzymali tej strategii.

Patrząc na displeje, zdał sobie sprawę, że zarówno „Korona”, jak i Naksydzi do pewnego stopnia improwizują. Standardowe opracowania dotyczące taktyki floty zakładały, że obie strony będą się poruszać szybko, może nawet z prędkością będącą znaczącym ułamkiem prędkości światła, po dość zbieżnych trajektoriach. W podręcznikach zakładano, że największy problem to wykrycie dokładnego położenia wrogiego okrętu, ponieważ w czasie, gdy laserowa lub radarowa wiązka wykrywająca powracała do nadawcy, statki mogły znacząco zmienić tor lotu. Wchodzące w grę odległości sprawiały, że lasery dużej mocy stawały się bezużyteczne — przy 0,3 c uniknięcie promienia światła, który — choć szybko — biegł zawsze po prostej, nie wymagało wielkiego wysiłku. Dlatego działania zaczepne prowadzono za pomocą inteligentnych sterowanych pocisków, które potrafiły ścigać cel. Lasery stosowano jako broń ostatniego okopu — zwalczano nimi zbiegające na cel pociski przeciwnika. Lecąc, pociski manewrowały, przewidując zmiany lokalizacji celu oraz same unikając przeciwuderzeń. Prócz tego mogły manewrować za zasłonami wybuchów antymaterii, które skrywały je zarówno przed nieprzyjacielskimi, jak i własnymi eskadrami.

Nigdy nie opracowano taktyki dla sytuacji, gdy jedna ze stron ucieka, startując z bezruchu, a druga stoi w miejscu i z bliskiej odległości, tylko nieznacznie przekraczającej sekundę świetlną, ostrzeliwuje pociskami coś, co wydaje się nieruchomym celem. Ironia losu polegała na tym, że problem taktyczny wydawał się tak elementarny, że cała wysublimowana taktyka, opracowywana przez stulecia, okazywała się bezużyteczna. W tych okolicznościach aż się prosiło użycie laserów wielkiej mocy, odległość bowiem była tak nieznaczna, że umknięcie im byłoby niemożliwe, ale lasery wielkiej mocy nie istniały. Pozostawało jedynie proste grzmocenie, gigant i karzeł okładający się pięściami z odległości kilkunastu centymetrów.