Znowu gryzł knykcie, obserwując, jak obłok radiacyjny wokół stacji powoli się rozprasza. Pierścień Magarii pozostał nietknięty. Cienka, błyszcząca, srebrzysta wstęga kręciła się wokół planety bez śladów uszkodzeń, bez widocznych pożarów czy ziejących dziur w konstrukcji.
Nie nastąpił żaden odwet. Naksydzkie baterie pociskowe milczały.
Lasery obrony bezpośredniej pierścienia — to one zdmuchnęły ośmiopociskową kanonadę Martineza, zniszczyły wszystkie pociski, zanim te zdołały zagrozić pierścieniowi.
Ale podczas tych wydarzeń nie strzelił żaden statek. Martinez zastanawiał się oszołomiony, czy przypadkiem jakimś cudem nie zniszczył ich wszystkich.
Mijały godziny. Kiedy ustało bezpośrednie zagrożenie, zmuszające do koncentracji na walce, Martinez przypomniał sobie o zamiarze wysłania wiadomości do reszty imperium. Tu w układzie statki cywilne były właśnie świadkami spektakularnej bitwy. Martinez wysłał im wszystkim wiadomość laserem komunikacyjnym, wyjaśniając, że naksydzcy buntownicy opanowali stację pierścienną i flotę, że wormholowe stacje przekaźnikowe również zostały przechwycone; prosił kapitanów, żeby natychmiast po opuszczeniu układu Magarii poinformowały najbliższe jednostki floty.
Upłynęło pięć godzin, zanim Martinez przekonał się, że nie wszyscy wrogowie są martwi. „Majestat Praxis”, statek flagowy Fanaghee, wystrzelił pełną salwę dwunastopociskową, a każdy pocisk mknął innym, pokrętnym torem ku „Koronie”. Mając różne tory, pociski nadlatywały w różnych momentach i dawały współpracującym Kelly i Martinezowi mnóstwo czasu na wyłapanie ich laserami obronnymi. Wyłapali wszystkie prócz jednego, który leciał na dotychczas bezużyteczną przynętę „Korony” i ją rozsadził.
Pociski wystrzelone z obiektu nieruchomego nie zdążały nabrać dostatecznej szybkości, by skutecznie uniknąć obrony. Martinez i Kelly niszczyli je ze sportowym zapałem — Martineza cieszyła szczególna synchronizacja, z jaką wybierali i likwidowali cele. Radość sprawiał mu szeroki uśmiech dziewczyny, kiedy celowała i strzelała, i jej przyjemny kontralt, kiedy krzyczała triumfalnie.
Gdy pozbyto się pocisków, Martinez kazał zredukować przyśpieszenie do pół g. Potem wywołał kucharzy i zapytał, czy zwycięska uczta „Korony” da się jeszcze uratować. Kucharze stwierdzili, że kolacja dla kapitana i oficerów, i przygotowane na nią delikatne sosy, które obficie przyozdobiły ściany kuchni podczas nieważkości, są raczej bezpowrotnie stracone, ale solidniejszy posiłek dla załogi prawdopodobnie będzie można odzyskać. Martinez kazał im przystąpić do pracy, a kiedy zameldowali, że odnieśli sukces, powiedział załogantom, że mogą zdjąć skafandry próżniowe i w kilku turach iść na kolację.
Sam jadł w drugiej turze; przedtem wyznaczył Vonderheydte’a na oficera wachtowego i udzielił mu ścisłych instrukcji, by go zawołał w razie jakichkolwiek zmian. W drugiej turze jadło tylko ośmioro członków załogi, oficerowie i personel razem, w mesie dla personelu. Obsługiwali ich trzej kucharze. Kilkoro ucztujących robiło jednak mnóstwo hałasu, wszyscy w wyjątkowo dobrych nastrojach głośno wyrażali wdzięczność za uniknięcie niebezpieczeństwa. Tylko jeden załogant — sekretarz kapitana, Saavedra — zachowywał się cicho, mówił niewiele, chmurzył się nad talerzem i żuł z solennym rozmysłem.
Martinez siedział naprzeciwko Kelly. Szczupła kadet nadal miała na twarzy ten sam szeroki uśmiech, z jakim gromiła nadlatujące pociski, i teraz wraz z Martinezem ponownie przeżywali ucieczkę, kolejne zestrzelone pociski. Upojeni szczęśliwie zakończoną bitwą i wspomnieniem wspólnego strachu, kreślili rękami w powietrzu tory strzałów. Mówili szybko, zdanie goniło zdanie.
Żyję! — myślał Martinez. Po raz pierwszy rozkoszował się tym cudem. Żyję!
— Ogromnie się bałem, że nie użyjesz klucza, kiedy ci go rzuciłem — powiedział Martinez. — Obawiałem się, że powołasz się na regulamin i odmówisz.
— Kiedy pędziło na nas osiem pocisków? — Kelly się zaśmiała. — Jestem bardzo oddana regulaminowi, ale każde oddanie ma swoje granice.
Żyję! — myślał Martinez. Radość pieniła mu się we krwi niczym szampan.
Dołączył do Kelly w windzie, która wiozła ich na pokład sterowni.
— Dziękuję — powiedział. — Dzięki, że tak dobrze ze mną współpracowałaś.
— Proszę bardzo, milordzie.
Winda stanęła na pokładzie sterowni. Martinez zaczął wychodzić, ale się zawahał. Dziki impuls zatrzepotał mu w piersiach.
— Nie chciałbym cię urazić — powiedział — ale może zjechałabyś ze mną jeszcze jeden pokład w dół, i… ach, uczcilibyśmy to, że przeżyliśmy?
Izby odnowy biologicznej mieściły się tuż za grodzią pod ich stopami. Kelly spojrzała na niego, zdziwiona.
— Nasze brzuszki są akurat teraz chyba trochę za bardzo wypchane? — odparła.
— Możesz być na wierzchu — wyjaśnił Martinez. — W ten sposób nie przygniotę cię swoim ciężarem.
Wybuchnęła krótkim, pełnym niedowierzania śmiechem i wyjrzała z windy na korytarz na zewnątrz, jak gdyby spodziewając się publiczności przy tej zaskakującej scence.
— Cóż, lordzie poruczniku — powiedziała — mam faceta na Zanshaa, a wydaje mi się, że „Korona” tam wraca.
— Rozumiem.
— Ponadto zadawanie się z kimś starszym rangą to zły pomysł.
— Rozsądna uwaga. — Skinął głową.
Spojrzała na niego. Jej czarne oczy błyszczały, a szeroki uśmiech nadal był przyklejony do twarzy.
— Wiesz co? — powiedziała. — Do diabła z tym. Już i tak złamaliśmy wszystkie zasady.
— To prawda — przyznał Martinez. — Rzeczywiście.
„Izby odnowy biologicznej” — stały przedmiot żartów zarówno we flocie, jak i poza nią — powstały nie w obleśnym umyśle jakiegoś flotowego tranzytowca, ale w efekcie konsternacji samych Wielkich Panów. Shaa, po podboju Terry, byli zakłopotani odmianami seksualności przejawianej przez nowo zdobyty gatunek, i rozsądnie nie podjęli żadnej próby ich ograniczenia. Nalegali natomiast, bez sentymentów i rzeczowo, na minimalizację skutków: każdej terrańskiej samicy wszczepiano implant antykoncepcyjny w wieku około czternastu lat. Kobieta, która osiągnęła wiek dwudziestu dwóch lat, wiek dojrzały, mogła w każdej chwili polecić lekarzowi usunąć implant. Młodsze kobiety musiały mieć na to pozwolenie jednego z rodziców lub opiekuna. Liczba niechcianych dzieci, choć nie całkiem zlikwidowana, została sprowadzona w ten sposób do znośnego poziomu.
We flocie podejście do seksu było — jeśli to możliwe — jeszcze mniej sentymentalne. Chociaż oficjalnie utrzymywano, że obojętne jest, kto spółkuje z kim, w ciągu wieków pojawiły się obyczaje mające hamować przynajmniej niektóre popędy załogi. Dowódców zniechęcano do związków z podwładnymi — bano się wymuszeń czy faworyzowania. Źle widziano również związki oficerów i poborowych, zwłaszcza gdy służyli na tym samym okręcie; związek Martineza z panią chorąży Taen mieścił się doskonale w granicach tolerancji. Stosunki między kapitanem i osobą z załogi uważano nie tylko za pogwałcenie zwyczaju, ale również za zły znak.
Oficerom zostawiano pewną furtkę: pozwalano im na trzymanie służących, z którymi rekreacja nie była limitowana. Ale taka sytuacja zdarzała się rzadziej, niż można było oczekiwać. Martinez przypuszczał, że życie z płatnym towarzyszem w ciasnocie okrętu wojennego zbyt przypominało najmniej atrakcyjne składniki małżeństwa, całą nudę i ograniczenia intymnego życia z osobą, od której po prostu nie można uciec, i to wszystko bez odprężenia i czaru odejścia od rutyny, doświadczanego z kochanką w jej własnej kwaterze.