Выбрать главу

William Tenn

Problem służby

Był to dzień całkowitej kontroli…

Garomma, Sługa Wszystkich, Uosobienie Mozołu Ludzkości, Niewolnik Cywilizacji, dotknął czoła delikatnie pachnącymi opuszkami palców, przymknął oczy i z rozkoszą upajał się poczuciem najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się marzyć.

Całkowita kontrola. Całkowita…

Nad wszystkimi, z wyjątkiem jednego człowieka. Tego jednego ambitnego i niepokornego. A przy tym bardzo przydatnego. Czy mają go zadusić dzisiaj przy biurku, oto było pytanie, czy też należało dać mu jeszcze parę dni, parę tygodni starannie sprawdzanej przydatności? Jego zdrady, jego spiski nieodwołalnie miały się ku końcowi. Ale o tym Garomma zadecyduje później. W wolnej chwili.

Bo teraz nad wszystkimi innymi pod każdym względem sprawował kontrolę. Kontrolę nie tylko nad umysłami ludzi, ale i nad ich hormonami. Jak również nad hormonami i umysłami ich dzieci.

A także, jeśli Moddo nie myli się w swoich ocenach, nad dziećmi ich dzieci.

— Tak — mruknął Garomma pod nosem, nagle przypomniawszy sobie fragment tradycji mówionej, której nauczył go przed laty jego ojciec. — Tak, aż do siódmego pokolenia.

Był ciekaw, z jakiej to starożytnej księgi spalonej wieki temu pochodziły te słowa. Ani ojciec, ani jego przyjaciele i sąsiedzi nie mogli mu już tego powiedzieć. Wszystkich wybito podczas Powstania Chłopskiego w Szóstym Okręgu trzydzieści lat temu.

Takie powstanie już się więcej nie wydarzyło i nie wydarzy. On sprawował całkowitą kontrolę.

Ktoś delikatnie dotknął jego kolana i umysł zaprzestał bezpłodnych rozważań. Moddo. Sługa Edukacji, siedzący w głębi pojazdu niżej od niego, uniżonym gestem wskazał na przezroczystą kuloodporną kopułę chroniącą wodza.

— Ludzie — stwierdził, jak zawsze lekko się zacinając. — Tam. Na zewnątrz.

Rzeczywiście. Tłum przelewał się przez bramy Szopy dla Służby i wypełniał ulice miasta. Po obu stronach, gdzie okiem sięgnąć, szumiała rzeka ludzi, czarna, gęsta i niespokojna jak mrówki na dżdżownicy. Garomma, Sługa Wszystkich nie mógł zbytnio obnosić się ze swoim zamyśleniem, musiał pokazać się tym, którym tak łaskawie służył.

Skrzyżował ręce na piersi i kłaniał się na prawo i lewo, stojąc wewnątrz świątyńki wyrastającej niczym wieża z podwozia niskiego, czarnego pojazdu. Ukłon w prawo, ukłon w lewo, zawsze z pokorą. W prawo, w lewo, i pamiętaj: z pokorą. Pamiętaj, jesteś Sługą Wszystkich.

Wiwaty przybrały na sile i kątem oka zauważył, jak Moddo z aprobatą kiwa głową. Stary, dzielny Moddo. To był dzień również jego triumfu. Osiągnięcie całkowitej kontroli było szczególną i bezsprzeczną zasługą Służby Edukacji. Ale Moddo siedział w głębokim cieniu anonimowości tuż za plecami kierowcy, obok goryli Garommy. Siedział i smakował triumf tylko językiem swego wodza, tak jak to czynił już od dwudziestu pięciu lat.

Na szczęście dla Moddo wystarczał mu ten smak. Niestety, byli też inni — przynajmniej jeden inny — którzy domagali się czegoś więcej…

Garomma kłaniał się na prawo i lewo, a miedzy ukłonami zaciekawiony spoglądał poprzez ruchomą pajęczynę policjantów na motocyklach otaczających jego pojazd. Patrzył na lud Stolicy, jego lud, tak jak jego było wszystko na tej ziemi. Stłoczeni na chodnikach ludzie rozkładali szeroko ramiona, gdy pojazd znalazł się naprzeciwko nich.

— Służ nam, Garommo — zawodzili. — Służ nam! Służ nam!

Przyglądał się ich wykrzywionym twarzom, pianie pojawiającej się w kącikach ust, na wpół przymkniętym oczom i ekstatycznym grymasom, kołyszącym się mężczyznom, spazmującym kobietom, od czasu do czasu komuś, kto niezauważony dostawał napadu euforii. I kłaniał się. Krzyżując ręce na piersiach, kłaniał się. Na prawo i na lewo. Z pokorą.

Tydzień temu, kiedy Moddo przyszedł, żeby poznać jego opinię na temat ceremoniału i protokołu związanego z dzisiejszą paradą, był bardzo z siebie zadowolony i przewidywał nadzwyczaj częste przypadki zbiorowej histerii na widok twarzy szefa. I wtedy Garomma zapytał o coś, co intrygowało go od bardzo dawna.

— Moddo, co się dzieje w ich umysłach, kiedy na mnie patrzą? Wiem, że mnie czczą, że wpadają w entuzjazm i tak dalej. Ale jak wy fachowo nazywacie to uczucie, gdy mówicie o nim w laboratoriach albo w Centrum Edukacji?

Wysoki mężczyzna przesunął ręką po czole gestem, który Garomma w ciągu tylu lat dobrze poznał.

— Doświadczają efektu naciśnięcia cyngla — odrzekł powoli, patrząc ponad głową Garommy, jakby odczytywał odpowiedź z umieszczonej za jego plecami elektronicznej mapy świata. — Wszystkie napięcia, jakie zbierają się w nich w ciągu dnia, te wszystkie drobne zakazy i ciągłe przymusy, wszystkie frustracje związane z „tego nie rób, tamtego nie rób, rób to”. Służba Edukacji zorganizowała tak, aby uwalniały się wybuchowo w chwili, gdy widzą twój obraz lub słyszą twój głos.

— Efekt cyngla. Hm! Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób.

Moddo z powagą podniósł dłoń.

— W końcu to twoje życie upływa rzekomo w skrajnym posłuszeństwie, którego nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Jesteś tym, który trzyma pogmatwane losy świata w swoich cierpliwych, niestrudzonych rękach, który najwięcej i najciężej pracuje, jesteś… kozłem ofiarnym dla mas!

Garomma uśmiechnął się wtedy, słuchając uczonych wywodów Moddo. Teraz jednak, patrząc na rozkrzyczany lud spod skromnie opuszczonych powiek, uznał, że Sługa Edukacji miał całkowitą rację.

Czyż na Wielkiej Pieczęci Państwa Świata nie było napisane: „Każdy musi komuś służyć, ale tylko Garomma jest Sługą Wszystkich”?

Wiedzieli, i to nieomylnie, że bez niego oceany przerwałyby tamy i zatopiły ziemię, pojawiłyby się choroby zakaźne i szybko rozwinęły w epidemie dziesiątkujące całe okręgi, że załamałaby się sieć podstawowych usług, tak że całe miasto mogło w ciągu tygodnia umrzeć z pragnienia, i że urzędnicy lokalni uciskaliby ludzi, wzniecając obłąkańcze i krwawe wojny pomiędzy sobą. Tak by się stało, gdyby nie on — Garomma — który dniami i nocami pracuje, aby wszystko toczyło się gładko, aby gigantyczne siły natury i cywilizacji utrzymać w ryzach. Dobrze o tym wiedzieli, ponieważ wszystko to zdarzało się, gdy tylko „Garomma nie wytrzymywał trudów służenia”.

Czymże było ich marne życie w porównaniu z jego nie mającym końca, ponurym — ale jakże niezbędnym! — znojem? Tu, w tym szczupłym, poważnym mężczyźnie pokornie kłaniającym się na prawo i na lewo, na prawo i na lewo, nie tylko uosobiona była boskość, dzięki której Człowiek mógł wygodnie żyć na tej ziemi, ale też znajdowały w nim swój cel wszystkie gatunki niższe, dzięki którym wyzyskiwany lud widział, że mógł go spotkać gorszy los, że w porównaniu z tymi odpadkami cywilizacji byli, mimo swoich cierpień, niczym panowie i władcy.

Nic więc dziwnego, że z zapamiętaniem wyciągali ramiona do niego, do Sługi Wszystkich, Uosobienia Mozołu Ludzkości, Niewolnika Cywilizacji, i jednym tchem wyrzucali z siebie pełne triumfu błagania wraz z bojaźliwą wymówką: „Służ nam, Garommo! Służ nam, służ nam, służ nam!”

Czyż łagodne owce, które pasał jako chłopiec w północno-zachodniej części Szóstego Okręgu, czyż te owce również nie uważały go za swego sługę, gdy je prowadził, zapędzał ku lepszym pastwiskom i chłodniejszym strumieniom, gdy strzegł je przed wrogami i wyciągał kamyki spomiędzy racic, a wszystko po to, żeby ich uwędzone mięso lepiej smakowało na ojcowskim stole? Ale te, o ileż bardziej pożyteczne, dwunogie, obdarzone umysłem owce, były tak samo udomowione. W dodatku na bardzo prostej wpojonej im zasadzie, że rząd jest sługą ludu i że najwyższy władca w tym rządzie jest sługą najpodlejszym.