Sądził, że wie o zniewoleniu tyle co najwięksi eksperci. Ta pewność swojej wiedzy zawsze wywoływała u niego uśmiech.
Różnica między nim a profesjonalistami polegała na tym, że oni szukali informacji, chcieli zadać ból albo po prostu musieli czymś zająć czas.
On i Linda tworzyli sztukę. Byli wyjątkowi.
Znów się poruszyła; Michael po cichu wstał i poszedł do łazienki. Prysznic mnie odświeży, powiedział sobie. Musiał być w pełni przytomny podczas następnej dramatycznej chwili, która czekała Numer 4.
Przejrzał się w małym lustrze nad umywalką. Napiął żylaste mięśnie i stwierdził, że jest ascetycznie chudy jak mnich, a może zapalony długodystansowiec. Odgarnął kosmyki włosów z twarzy i pogładził postrzępioną brodę. Miał długie palce; dawniej myślał, że wprost stworzone do tego, by tańczyły po klawiszach fortepianu. Dziś wygrywały muzykę na klawiaturze komputera. Ochlapał twarz wodą. Chyba był trochę za blady. Musimy z Lindą częściej wychodzić na powietrze, pomyślał, nie być takimi odludkami. Może jak już skończą Serię numer 4, odpoczną na południu. W gorących, wilgotnych tropikach Kostaryki albo w innym egzotycznym miejscu, choćby na Tahiti. Pieniędzy starczy na wszelkie luksusy. Seria numer 4 jak dotąd biła rekordy popularności. Stale przybywało abonentów. Ludzie logowali się za pomocą numerów kart kredytowych, stan konta rósł. Michael przypomniał sobie, że musi przygotować skrót najważniejszych do tej pory wydarzeń, by nowi widzowie byli na bieżąco. Postanowił się ogolić; puścił gorącą wodę pełnym strumieniem. Lustro niemal od razu zaparowało. Nałożył na twarz piankę do golenia, naszykował brzytwę i zacytował jeszcze jeden klasyczny film.
– „Pora zacząć show!” – szepnął śmiało.
Tak jak przedtem, Jennifer nie była pewna, czy wciąż śni, czy się obudziła. Czuła, że za czarną kurtyną, która zasłania jej oczy, wszystko zaczyna się rozmywać, jakby nie było już na tym świecie niczego stałego, żadnej siły łączącej rzeczy ze sobą, jakby nawet grawitacja osłabła. Nie wiedziała, czy to dzień, czy noc, poranek czy wieczór. Nie pamiętała, ile dni jest uwięziona. Czas, miejsce, to, kim jest, wszystko zanikało z minuty na minutę. Sen nie oznaczał odpoczynku. Jedzenie nie zaspokajało głodu. Picie nie gasiło pragnienia. Pozostawała pogrzebana pod przepaską na oczach, skuta łańcuchem.
Jej palce milionowy już raz objęły Pana Futrzaka. On jeden przypominał o tym, co było rzeczywiste w jej życiu do czasu, kiedy została porwana.
Czubkami palców łaskotała sfatygowanego syntetycznego misia. Zastanawiała się, dlaczego pozwolili go zatrzymać. Na pewno nie po to, żeby jej pomóc. To musiało być im do czegoś potrzebne i przemknęło jej przez myśl, żeby wyrzucić znajomą maskotkę w pustkę, gdzie nigdy jej nie znajdzie. Taki gest oporu. Pokazałaby temu facetowi i tej kobiecie, że nie zamierza poddać się bez walki i pozwolić, by robili z nią, co chcą.
Mocno ścisnęła tułów pluszaka i napięła mięśnie jak miotacz szykujący się do rzutu piłką.
Wstrzymała oddech.
Nie! – krzyknęła nagle w duchu.
A może zrobiła to na głos. Nie wiedziała.
Nasłuchiwała echa, na próżno.
Przytuliła misia do piersi i wodziła palcami po jego plecach.
– Przepraszam – szepnęła na głos. – Nie chciałam. Nie wiem, dlaczego pozwolili mi cię znaleźć, ale jesteś i tkwimy w tym razem. Jak zawsze.
Jennifer obróciła głowę, jakby spodziewała się usłyszeć odgłos otwieranych drzwi albo płacz dziecka, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Słyszała tylko bicie własnego serca i wyobrażała sobie, że jej pluszak też to słyszy.
Poczuła się trochę lepiej na dźwięk swojego głosu, nawet jeśli szybko ucichł. To jej przypomniało, że nadal potrafi mówić – a więc wciąż jest sobą, może w małej, ale za to ważnej części.
Prawie się roześmiała. Wiele było wieczorów, kiedy leżała w łóżku przy zgaszonym świetle, otoczona nocą, i przytulona do Pana Futrzaka wylewała z siebie wszystkie żale i krzywdy, jakby on jeden na całym świecie rozumiał to, przez co ona przechodzi. Wiele rozmów przez wiele lat, o wielu problemach. Zawsze trwał przy niej, od chwili, kiedy rozerwała kolorowy papier z napisem „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin”. Ojciec – już wtedy ciężko chory – dość nieudolnie zapakował i wręczył jej zabawkę. To był ostatni prezent, jaki od niego dostała, zanim zabrali go do szpitala. Ot, i cała historia: podarował jej misia i umarł, a ona znienawidziła matkę, że nic nie poradziła na raka, który go zamordował.
Jennifer wzięła wdech i pogłaskała misia. Może i są mordercami, pomyślała ostro, jakby telepatycznie przekazując te słowa pluszakowi. Ale nie są rakiem.
Powiedziała sobie, że tak naprawdę tylko tego się boi. Raka.
Kolejne głębokie westchnienie i zmieniła pozycję na łóżku.
– Musimy widzieć – szepnęła do poszarpanego ucha misia. – Musimy zobaczyć, gdzie jesteśmy. Jeśli nie będziemy widzieć, możemy umrzeć.
Zawahała się. Te słowa ją zaniepokoiły, pewnie dlatego, że były prawdziwe.
– Rozejrzyj się uważnie – ciągnęła cicho. – Zapamiętaj wszystko. A potem powiedz mi, co zobaczyłeś.
Wiedziała, że to bez sensu, ale pokręciła głową misia na boki tak, by szklane paciorki jego oczu obejrzały więzienie. Niby to głupie i dziecinne, ale poczuła się dużo lepiej i wróciło jej sił na tyle, że kiedy usłyszała odgłos otwieranych drzwi, nie zesztywniała tak szybko jak poprzednio, a oddech nie stał się chrapliwy. Odwróciła się w stronę dźwięku z nadzieją, że to rutynowe odwiedziny z posiłkiem czy piciem, ale i z obawą, że może to być zapowiedź czegoś nowego.
I wtedy zrozumiała, że cokolwiek ją czeka, nie nastąpi szybko i nagle. Na tę myśl ręka drgnęła jej ze strachu. Była jednak dość bystra, żeby się domyślić, że każda mijająca sekunda, każdy nowy element wprowadzany do jej ciemnego świata może jej i pomóc, i zaszkodzić.
Rozdział 21
Adrian leżał skulony na łóżku, z głową na łonie nagiej żony. Była w szóstym miesiącu ciąży. Głęboko wciągał powietrze, rozróżniając poszczególne zapachy, jakby każdy mówił coś innego o osobowości Cassie. Jego żona nuciła jakąś odkurzoną piosenkę Joni Mitchell z lat sześćdziesiątych, relikt niemal już zapomnianej epoki. Powoli głaskała jego splątane siwe włosy w rytmie melodii, odgarniała je z czoła i delikatnie wodziła palcami wokół jego uszu. To było dużo więcej niż zmysłowe.
Trwał w bezruchu i wspominał te dawno minione chwile, kiedy leżeli razem po uprawianiu miłości. Wyczerpanie, które narastało.
Miał ochotę zamknąć oczy, runąć w bezdenne otchłanie swojej duszy i umrzeć, tu i teraz. Gdyby dało radę siłą woli zmusić serce, by przestało bić, zrobiłby to bez wahania.
Cassie nachyliła ku niemu głowę.
– Pamiętasz, ile godzin mogłeś tak leżeć i czekać, aż poczujesz, jak Tommy kopie?
Pamiętał. Ani jednej zmarnowanej sekundy. Najszczęśliwsze momenty jego życia. Możliwości wydawały się nieograniczone. Obronił doktorat, zaczął pracę na uniwersytecie. Cassie miała za sobą swoją pierwszą wystawę, w prestiżowej nowojorskiej galerii przy Piątej Alei, i recenzje – w „Art World” i „New York Timesie” – były pełne uznania, żeby nie powiedzieć entuzjastyczne. Jego poetycki nałóg – często myślał o tym jak o narkotyku – zaczynał rozwijać się w najlepsze. Odkrywał Yeatsa i Longfellowa, Martina Espadę i Mary Jo Salter. Wkrótce miał im się urodzić syn. Cieszył się każdym dniem, witał pierwsze promienie porannego słońca z niewyczerpaną energią. Zaczął biegać po wschodzie, dziesięć kilometrów w szybkim tempie, po to tylko, by wysiłkiem fizycznym rozładować radosne oszołomienie. Nawet członkowie uniwersyteckiej drużyny w biegach przełajowych – a ci uważali bieganie za najbardziej pożyteczną obsesję na świecie