– Jak starannie będą prowadzić poszukiwania?
– Chyba nie liczy pan, że na to odpowiem?
– Pani detektyw, jest różnica między szukaniem kogoś a czekaniem, aż ktoś zgłosi, że tego kogoś zauważył.
Zmrużyła oczy. Nie podobało jej się, że jakiś facet poucza ją, na czym polega jej praca.
– Znam tę różnicę, profesorze – odparła zimno.
Adrian wbił wzrok w zdjęcie Jennifer. Uśmiechała się, na pozór wolna od wszelkich trosk.
I on, i detektyw Collins wiedzieli, że ten obraz kłamie.
Adrian zawahał się. Zobaczył, że jego dłoń zaciska się i zaczyna miąć ulotkę, jakby się bał, że jeśli jej mocno nie chwyci, wysunie mu się z ręki.
Cofnął się o krok. W głowie huczały mu dziwne dźwięki – nie znajome głosy, tylko odgłosy rwanego papieru albo wyginającego się metalu. Czuł w sobie pustkę, dotkliwy głód, choć tak naprawdę nie miał ochoty nic jeść. Mięśnie jego ramion naprężyły się, plecy zesztywniały, jak gdyby za długo stał zgarbiony. To było coś jak przemęczenie biegacza, skutek nadmiernego wysiłku w upalny dzień. Walczył z pragnieniem, żeby odpocząć. Przekonywał samego siebie, że nie może teraz przestać, zrobić sobie przerwy, zamknąć oczu nawet na chwilę, bo wtedy straci Jennifer na zawsze.
Jennifer jest taka sama jak wszystkie moje halucynacje, pomyślał. Kiedyś istniała, dziś musiał mocno się wysilać, by nie dać jej zniknąć. Wciąż była rzeczywista, ale ledwo ledwo, i wszystko, co mogło nadać jej realność, przybliżało go do celu – do odnalezienia dziewczyny.
Różowa bejsbolówka. Teraz żałował, że oddał ją matce Jennifer. To coś rzeczywistego, namacalnego. Ciekawe, czy zdołałby jak pies gończy wywęszyć na czapce zapach nastolatki i podążyć jego tropem.
Oddychał szybko.
Znany przestępca seksualny powiązany z rodziną Jennifer. To musi coś znaczyć. Nie wiedział co.
– Profesorze?
Pójdzie sam.
– Profesorze?
Stanie twarzą w twarz z tym człowiekiem. Zmusi go, by wyznał mu coś, co pomoże odszukać Jennifer.
– Profesorze!
Spojrzał w dół – ściskał krawędź biurka detektyw Collins tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie.
– Tak?
– Dobrze się pan czuje?
Terri patrzyła, jak czerwona twarz Adriana powoli odzyskuje normalny kolor. Odetchnął głęboko.
– Słucham? Czy coś…
– Sprawiał pan wrażenie, jakby był myślami gdzie indziej. A potem próbował pan podnieść moje biurko. Nic panu nie jest? Na pewno?
– Tak. Przepraszam. To starość. I te nowe leki, o których pani mówiłem. Czasem bywam rozkojarzony.
Spojrzała na niego. Nie jest aż tak stary, pomyślała. I kłamie. Powoli wypuścił powietrze.
– Przepraszam, pani detektyw. Bardzo się wciągnąłem w tę sprawę. Ona mnie, hm, fascynuje. Mam nieodparte wrażenie, że moja wiedza i doświadczenie w psychologii mogą się przydać. Nie wątpię, że macie swoje procedury i musicie przestrzegać reguł. W moim fachu to też ważne. Wiedza bez ustanowionego schematu postępowania często jest bezużyteczna, bez względu na to, jak cenna się wydaje.
Terri odebrała to jako kolejny wykład, ale tym razem jej to tak nie drażniło. Ten stary człowiek chce dobrze, stwierdziła w duchu. Nawet jeśli co rusz odpływa myślami, jakoś się dogadujemy. I to nie leki tak na niego działają. Patrzyła na Adriana w skupieniu, usiłowała wyczuć, dlaczego jest tak roztargniony. On jednak inaczej zinterpretował jej spojrzenie. Wzruszył ramionami.
– Jeśli pani chce, po prostu zajmę się tym sam…
Tego nie chciała.
– Od takich spraw jest policja.
Uśmiechnął się.
– Oczywiście. Ale z mojego punktu widzenia, policyjne metody w tym przypadku na niewiele się zdadzą.
– Proszę?
– Pani detektyw, pani wciąż usiłuje ustalić, do jakiego przestępstwa doszło, żeby przypisać je do określonej kategorii i zająć się nim zgodnie z przyjętą procedurą. Ja nie mam takich ograniczeń. Wiem, co widziałem. Znam się na zachowaniu człowieka, przez całe życie badałem reakcje zwierząt i ludzi na określone bodźce. Dlatego pani postępowanie w tej sytuacji niezbyt mnie zaskakuje.
Terri zatkało.
– Cóż, widać byłem naiwny, sądząc, że policja cokolwiek zrobi – ciągnął Adrian.
Terri uważnie mu się przyglądała. Nie rozumiała, jak to możliwe, że profesor w jednej chwili jest skoncentrowany, stanowczy i konkretny, a zaraz potem sprawia wrażenie, jakby wiatr, którego nie widziała, nie czuła ani nie słyszała, wywiał go w zupełnie inne miejsce.
– Chyba już pójdę…
– Moment. Dokąd chce pan iść?
– Cóż, nieczęsto miałem okazję rozmawiać z przestępcami seksualnymi. Przynajmniej świadomie, bo tak naprawdę nigdy nie wiemy wszystkiego o ludziach, z którymi stykamy się na co dzień. Ale ten mężczyzna to dla mnie dobry punkt wyjścia.
– Nie – sprzeciwiła się ostro Terri. – To będzie utrudnianie śledztwa.
Adrian pokręcił głową i uśmiechnął się cierpko.
– Doprawdy? Nie sądzę. Mam wrażenie, że nie życzy sobie pani mojej pomocy, więc pozostaje mi pójść swoją drogą.
Terri gwałtownie złapała Adriana za rękę. To nie był brutalny chwyt twardego gliniarza, który zamierza zastraszyć podejrzanego; po prostu nie chciała, żeby wyszedł.
– Proszę poczekać. Chyba nie dość dobrze się zrozumieliśmy. Wie pan, że mam pracę do wykonania i…
– Ta sprawa mnie interesuje. Uczestniczę w niej bez względu na to, co pani o tym sądzi. Nie byłbym taki pewien, czy pani pracę można stawiać wyżej od mojej fascynacji.
Terri westchnęła. Dobry policjant potrafi wyczuć, na ile dany człowiek będzie uciążliwy, a na ile pomocny. Wszystko wskazywało, że Adrian będzie po trosze taki i taki.
Typowe. Przecież mieszka i pracuje w społeczności akademickiej, a tu chyba każdy uważa, że wszystko wie najlepiej.
– Profesorze, spróbujmy załatwić to jak należy… – Zdawała sobie sprawę, że uchyla drzwi, które pewnie powinny pozostać zatrzaśnięte, ale w tej chwili nie widziała innego wyjścia. Naprawdę nie chciała, by ten półobłąkany profesor pchał się z butami w te poszukiwania warte zachodu czy niewarte.
Lepiej dać mu posmakować rzeczywistości i mieć to już z głowy, pomyślała.
Z doświadczenia wiedziała, że przez kulturę popularną ludzie – niestety – mają wyidealizowany obraz pracy śledczej. Kiedy się przekonują, że w rzeczywistości to żmudna papierkowa robota i solidne, chłodne analizowanie szczegółów i faktów, zwykle rezygnują z uczestnictwa w dochodzeniu i ochoczo wracają do swojego stałego zajęcia.
Przelotnie zerknęła na zbiór dokumentów na biurku. Właśnie zamierzała zadzwonić na posterunek policji na dworcu autobusowym w Bostonie i poprosić o nagrania z monitoringu z nocy zniknięcia Jennifer i momentu kupna biletu. Westchnęła w duchu. Cóż, teraz to musi kilka godzin poczekać.
– W porządku, profesorze – powiedziała. – Pojadę zadać kilka pytań, może pan się ze mną zabrać. Na przyszłość jednak, kiedy będzie pan miał jakieś pomysły, proszę najpierw do mnie zadzwonić, zanim pan się tu zjawi. I koniec z tym prywatnym śledztwem. Nie chcę, żeby pan śledził ludzi. Nie chcę, żeby pan kogokolwiek przesłuchiwał. Nie chcę, żeby pan w ogóle się tym zajmował. Musi mi pan to obiecać.
Adrian się uśmiechnął.
Żałował, że Cassie i Brian nie słyszą, jak pani detektyw robi to skromne ustępstwo. Nie było ich. Trudno. Może nie muszą wszystkiego słyszeć, żeby rozumieć sytuację.