Выбрать главу

Stwierdził, że to tak, jakby próbować dogadać się w obcym języku. I to przypomniało mu o Tommym, który zginął w odległym kraju, znanym mu tylko z obrazów przemykających po ekranie. Na tę myśl odwrócił się w stronę telewizora. W głowie kołatało mu się coś, co powiedziała kobieta, i coś, co usłyszał z ust syna – a właściwie jego ducha.

Dzierganie. Ona robi na drutach.

– Gdzie twój komputer? – spytał. – Trzymasz go razem z robótką?

Kobieta się uśmiechnęła.

– Oczywiście. – Podeszła do fotela. Torba z włóczką i skrawkami materiału stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym Adrian widział ją poprzedniego wieczoru. Pani Wolfe podała mu ją. Pod motkiem różowej i czerwonej włóczki tkwił mały laptop Apple z podłączonymi kablami.

Adrian spojrzał na telewizor. Wysyła matkę do łóżka i podłącza komputer do tego wielkiego ekranu, domyślił się.

– Zaniosę go Markowi – powiedział. – Jest mu pilnie potrzebny.

– Zostawia go w domu – odparła. – Zawsze.

– Tak, ale dziś po pracy ma go zawieźć policjantce. Tej co tu wczoraj była. Tak się umówili.

Adrian wiedział, że jego kłamstwa będą skuteczne, mimo oporu staruszki. To perfidne, pomyślał. Przez głowę przebiegło mu powiedzenie pamiętane z dzieciństwa: „Łatwe jak zabrać cukierka dziecku”.

Wziął komputer i ruszył do drzwi.

Będzie zabezpieczony? – zastanawiał się.

Hasło? Mark Wolfe na głupca nie wyglądał. Adrian pamiętał też pogardliwą minę detektyw Collins, kiedy zabrała komputer, który ekshibicjonista oddał bez żadnego oporu. Candyman. Jakie to oczywiste. Hasło obciążone tyloma skojarzeniami, że każdy, kto badał maszynę, musiał uznać, że skrywają się pod nim obciążające dowody, gdy tak naprawdę nie było tam nic prócz niewinnego, mrocznego ślepego zaułka.

Komputer w jego rękach – komputer matki Wolfe'a – był tym właściwym. Adrian spojrzał na siwowłosą kobietę o oszalałych oczach.

– Czy Mark miał w dzieciństwie jakiegoś zwierzaka…

– Psa, wabił się Butchie…

Adrian uśmiechnął się. Butchie. To jedna możliwość.

– Musiał go uśpić – ciągnęła pani Wolfe. – Butchie polował i gryzł ludzi.

Jak twój syn.

Stara kobieta nagle zrobiła minę, jakby zbierało jej się na płacz. Po chwili zastanowienia Adrian ostrożnie zadał następne pytanie.

– A jak miała na imię córka sąsiada? Pamiętasz, ta, co mieszkała w domu obok, a może kawałek dalej, kiedy Mark był nastolatkiem?

Pomarszczona twarz natychmiast się zmieniła. Spochmurniała.

– To jak ćwiczenie pamięci, prawda? Ostatnio dużo rzeczy zapominam…

– Ale tę dziewczynę kojarzysz, prawda?

– Nie lubiłam jej.

– Na imię miała…

– Sandy.

– To od niej zaczęły się kłopoty Marka?

Skinęła głową.

Sandy. Ciekawe, czy Mark Wolfe ma poczucie ironii. Adrian ruszył do drzwi z laptopem pod pachą. Ale zanim sięgnął do klamki, znieruchomiał.

– Jak ci na imię? – spytał. Uśmiechnęła się.

– Rose.

– Od róży?

– Miałam takie rumianiutkie policzki, kiedy byłam młoda i mój mąż… – Zakryła usta dłonią.

– Co się z nim stało?

– Zostawił nas. Nie pamiętam. To bolało. Byliśmy sami. Ciężkie czasy. Ale teraz Mark się mną opiekuje. To dobry chłopiec.

– Tak, to prawda. Kto was zostawił?

– Ralph. On nas zostawił. Zawsze byłam różą Ralpha. Mówił, że nigdy nie przestanę kwitnąć, ale odszedł i wcale już nie kwitnę.

„Różaralpha”, pomyślał Adrian. Może.

– Świetnie się z tobą rozmawiało, Rose. Wrócę tu jeszcze, to pogadamy o twoich robótkach. Może zrobisz mi rękawiczki.

– Bardzo chętnie.

Rozdział 26

Jennifer śpiewała cicho Panu Futrzakowi, kiedy drzwi się otworzyły. Nie była to konkretna piosenka, a raczej mieszanka kołysanek i dziecięcych przyśpiewek, jakie pamiętała. Row, Row, Row Your Boat i Itsy Bitsy Spider zlewały się z The Bear Went Over the Mountain i I'm a Little Teapot. Do tego od czasu do czasu dorzucała kolędy. Cicho nuciła i śpiewała każdy urywek tekstu, każdy wierszyk, każdy fragment melodii, który mogła sobie przypomnieć. Pomijała rap i rock and roli, bo raczej nie sądziła, by podniosły ją na duchu. Wstrzymała oddech, kiedy przerwał jej dźwięk otwieranych drzwi, ale zaraz znów zaczęła śpiewać. Stopniowo podnosiła głos: „Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina, że Panna czysta, że Panna czysta porodziła syna…”

– Numerze 4, słuchaj uważnie.

– „Niech mu gwiazdka pomyślności nigdy nie zagaśnie, niech mu gwiazdka… „

– Numerze 4, przestań śpiewać, bo zrobię ci coś złego.

Monotonny kobiecy głos. Jennifer wiedziała, że to realna groźba.

Zamilkła.

– Dobrze – powiedziała kobieta.

Jennifer miała ochotę się uśmiechnąć. Drobne gesty buntu, powiedziała sobie. Rób, co każą, ale…

– Słuchaj uważnie – podjęła kobieta.

Wiem, gdzie jesteś, pomyślała Jennifer. Nie wiedziała dlaczego, ale to było dla niej ważne.

Krótki rzut oka spod opaski dodał jej sił. Zorientowała się w otoczeniu. Dowiedziała się o wycelowanej w nią kamerze wideo. Obrzuciła wzrokiem nagie białe ściany, szarą podłogę. Szybko oszacowała wielkość pomieszczenia i, co najważniejsze, zobaczyła swoje ubrania w stosie obok drzwi. Starannie złożone, leżały obok plecaka, jakby czekały na nią po praniu. To nie to samo, co być ubraną, ale sama świadomość, że w każdej chwili może włożyć swoje dżinsy i bluzę, obudziła w niej nadzieję.

Kamera dała jej do myślenia.

Czuła na sobie jej nieruchome oko, obserwowało ją.

Rozumiała, co to znaczy: nie ma prywatności.

Na tę myśl poczerwieniała i poczuła się skalana. Zaraz jednak dotarło do niej, że ten, kto ją obserwuje, tak naprawdę widzi nie ją, Jennifer, tylko więźnia. Ona sama wciąż pozostaje anonimowa. Ukryta. Może jej ciało jest odsłonięte, ale nie ona, Jennifer. Czuła różnicę między tym, kim jest, i tym, co robi. Jedno nie miało nic wspólnego z drugim. To, co widać z zewnątrz, robi sobowtór Jennifer – Numer 4. Prawdziwa Jennifer ściska misia, śpiewa piosenki i usiłuje dociec, gdzie ją więziono. Wiedziała, że musi ciężko pracować nad tym, by chronić prawdziwą Jennifer, i jednocześnie sprawić, żeby fałszywa Jennifer wydawała się rzeczywista mężczyźnie i kobiecie. Jej oprawcom.

Kiedy zobaczyła kamerę, zrozumiała jeszcze jedno: jest potrzebna. Jakikolwiek dramat się tu rozgrywa – ona gra w nim główną rolę.

Nie wiedziała, jak długo to utrzyma ją przy życiu. Ale przynajmniej miała trochę czasu i z całą pewnością zamierzała go wykorzystać.

– Numerze 4, w nogach łóżka postawię krzesło. Masz do niego podejść i usiąść.

Zwiesiła nogi z łóżka. Wstała. Przeciągnęła się, uniosła jedną nogę, potem drugą, naprężyła mięśnie. Kilka razy wspięła się na palce. Wykręciła rękę za plecy, żeby rozciągnąć tułów. To samo z drugą ręką. Czuła, jak mięśnie kurczą się i rozluźniają, jak sztywność uchodzi z kości.

– Nie pora na ćwiczenia, Numerze 4. Rób, co mówię, natychmiast.

Zatoczyła głową – to na rozluźnienie karku – i ostrożnie przeszła na koniec łóżka, trzymając się ramy. Wyciągnęła rękę, wymacała drewniane oparcie i wsunęła się na krzesło. Siedziała skromnie, z dłońmi złożonymi na podołku i ściśniętymi kolanami, trochę jak nieposłuszna uczennica na katechezie, bojąca się zakonnicy.

Czuła, że kobieta zbliża się do niej. Lekko odwróciła się w jej stronę. Czekała na dalsze instrukcje.