— Nie podjąłbym się operacji, bo nie widzę jej celu. Dobraniecki szepnął:
— Od dawna już jestem tego samego zdania... Jedna szansa na sto.
— Jedna na sto tysięcy — poprawił Colleman.
Tegoż popołudnia pani Dobraniecka, wysłuchawszy wyroku, powzięła postanowienie: jeżeli jest jedna szansa na sto tysięcy, to jednak należy spróbować operacji. Poty błagała Collemana, aż ten się zgodził.
— Absolutnie jestem przekonany, że operacja się nie uda. Przyśpieszy tylko o tydzień lub o dziesięć dni śmierć chorego. Jednak jeżeli pani kategorycznie sobie tego życzy, mogę to zrobić. Wątpię tylko, czy profesor Dobraniecki zechce. Doskonale się orientuje w swoim stanie i sam jest zbyt dobrym chirurgiem, by nie rozumieć, że lancet tu nic nie pomoże.
Amerykanin nie mylił się.
Wszystko już było przygotowane. Sala operacyjna gotowa, gdy pani Nina zaczęła prosić męża, by zgodził się na zabieg chirurgiczny.
Z miejsca i kategorycznie odmówił.
Nie pomogły żadne nalegania, żadne prośby. Przeciwnie. W końcu chory się zirytował i gorzko zapytał:
— Czy chcesz mi odebrać te ostatnie kilka dni życia?... — Ależ, Jerzy — załamała się.
— Męczy cię czuwanie przy mnie i chcesz się już mnie pozbyć... Oczywiście zamknął jej tym usta. Umilkła. Siedziała przybita i zrezygnowana przy jego łóżku. Chory spędził noc spokojnie. A gdy z rana znów przyszła, zapytał:
— Czy profesor Colleman odjechał? Nina ożywiła się.
— Tak, ale ma się zatrzymać w Wiedniu. Można go jeszcze zawrócić depeszą!
— O, nie, nie. I po pauzie dodał:
— Jest tylko jeden człowiek na świecie, który potrafiłby może mnie uratować... Ale ten raczej wolałby mnie zabić...
— O kim mówisz, Jerzy? — Szeroko otworzyła oczy.
— O Wilczurze — szepnął Dobraniecki.
ścisnęło się jej serce. Powiedział prawdę. Od Wilczura nie mogli się spodziewać pomocy. Jakkolwiek jednak rozumiała to dobrze, jakkolwiek była przekonana, że nie ma na świecie takich skarbów, którymi mogłaby zdobyć przychylność Wilczura, chwyciła się oburącz tej nadziei.
— Jerzy, zgodziłbyś się na tę operację, gdyby to on miał ją przeprowadzić?
— Tak — odpowiedział po chwili wahania. — Ale nie ma o czym mówić. Była zgorączkowa — na i podniecona.
— Może by jednak warto spróbować? Może się zgodzi?
— Nie zgodzi się.
Nina jednak uczepiła się tej myśli. Nie mogła się jej pozbyć i gdy tylko wyszła z pokoju chorego, zapytała pierwszego spotkanego sanitariusza:
— Czy jest doktor Kolski?
— Jest na górze, w sali operacyjnej, proszę pani.
— Gdy tylko skończy się operacja, proszę go natychmiast poprosić na dół. Będę czekała w jego gabinecie.
Kolski wysłuchał projektu Niny z największym zdumieniem. Też nie wierzył, by Wilczur zechciał operować Dobranieckiego. Nie wierzył, by chciał w ogóle przyjechać do Warszawy.
— A jednak niech pan doń napisze — nalegała. — Niech pan doń zadepeszuje. Ja nie mogę. Sam pan rozumie. Nie chodzi mi o moją ambicję, ale wiem, że moją depeszę bez czytania wyrzuci. Lubił przecież pana.
Kolski potrząsnął głową.
— Moja prośba też nic nie wskóra.
— Więc niech pan napisze do doktor Kańskiej. On się w niej kocha. Jej prośbom może ulegnie. A mówił pan, że ona ma takie dobre serce. Przecież tu chodzi o litość. O litość dla konającego. Nie może mi pan tego odmówić!
Po długim wahaniu Kolski zgodził się, chociaż wiedział, że tym usposobi do siebie Łucję nieżyczliwie. Wspólnie z panią Dobraniecką zredagowali długą .depeszę.
A teraz właśnie czekali na odpowiedź. Pani Nina raz po raz wychodziła z pokoju męża, by dowiedzieć się, czy Kolski nie otrzymał wiadomości. Depesza nadeszła koło południa. Kolski otworzył ją i przeczytał głośno:
„Profesor Wilczur cierpi na niedowład lewej ręki. Dlatego nie może podjąć się operacji. — Łucja".
Nina bezsilnie opadła na fotel.
— Boże, Boże!... Nagle zerwała się.
— To nieprawda. To nie może być prawda! To jest tylko wykręt. Nie wierzę w to!
Chwyciła depeszę i potrząsając nią gorączkowo mówiła:
— Przecież to jasne, że wykręt. On nie ma serca. Boże drogi! Co robić? Niechże pan radzi.
Jak go skłonić?!... Na pewno jest zupełnie zdrów i cieszy się tam, że jego wróg umiera. Ten niedowład ręki jest zdawkowym wymysłem.
Kolski potrząsnął głową.
— Nie sądzę. Panna Łucja nie uciekałaby się do takich wybiegów. A i profesor też nie miałby do tego powodów. Mogliby przecież napisać, że brak mu. czasu.
— Więc co to jest? Niechże pan mówi, co to jest! Wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że prawda.
Pani Nina zaczęła płakać. Kolski przyglądał się jej zwichrzonym włosom, zaczerwienionej twarzy i spuchniętym od łez powiekom. Była odstręczająca. Odstręczająca i niekonsekwentna. Przez długie lata zdradzała i okłamywała swego męża, a teraz rozpacza, tak jakby była najwierniejszą dlań żoną. Jakby go najbardziej kochała. Może dlatego właśnie w Kolskim zrodziło się współczucie. Osobiście wprawdzie był przekonany, że życie Dobranieckiego jest nie do uratowania. Podzielał zdanie Collemana, że może tu być mowa o jednej szansie na sto tysięcy. A jednak... Jednak widział już niejednego pacjenta, który był w podobnej sytuacji. Czarodziejski lancet profesora Wilczura umiał pośród stu tysięcy szans odnaleźć jedną szczęśliwą. Jeszcze raz przeczytał depeszę.
— Niedowład ręki — myślał. — Niedowład, a zatem nie całkowite porażenie... A zresztą czy konieczne jest użycie przy tej operacji obu rąk?... Trepenację i tak przeprowadzi asystent. To drobiazg. Chodzi o usunięcie nowotworu. Tu przecież może wystarczyć jedna ręka. Mogą wystarczyć nawet wskazówki.