— Więc mówisz, że przed tą katastrofą roślinność była zielona — Zoe wróciła do głównego nurtu rozmowy. — A potem… przystosowała się optycznie do nowych warunków?
— Dokładnie tak. Ale… Botanik urwał, zbierając myśli.
— Na mój gust, brzmi to aż nazbyt sensacyjnie — podjął wolno. — Ale jednak to nie mogą być tylko moje urojenia.
— O czym mówisz? — zdziwiła się Zoe.
— O zmianach w przyrodzie Temy. Te, które wymieniłem, wiążą się z prawami fizyki, więc są oczywiste. Dochodzi jeszcze efekt cieplarniany zwiększonej ilości dwutlenku węgla w atmosferze. Nie rozumiem natomiast, jakim sposobem życie wyszło zwycięsko z tak brutalnej opresji.
— Myślisz o wstrząsie mechanicznym, o kolizji planet?
— Niekoniecznie. Andrzej wyklucza, aby jakaś wystygła gwiazda mogła przejść przez układ blisko Temy i wytrącić ją z dawnej orbity. Nie wiemy, co spowodowało tę zmianę, ale wolno przypuszczać, że jest to w jakiś sposób związane z przygaśnięciem Proximy, Trudno sobie wyobrazić, jakiego rodzaju zależność przyczynowa może tu zachodzić, ale jest ona faktem. Można oczywiście założyć, dla świętego spokoju, że jest to zbieg okoliczności. Ale właśnie gdyby nie ten niesamowity zbieg okoliczności, temiańskie życie zamarzłoby całkowicie. Na tym jednak nie koniec. Życie przystosowało się do nowych, i to, mimo dobroczynnej zmiany orbity globu, skrajnie zmienionych warunków w taki sposób, a zwłaszcza w takim tempie, że kłóci się to z powszechnymi prawami biologii. A to już nie może być zbieg okoliczności… Gruntowne zmiany klimatyczne zwykle zachodzą powoli, w czasie życia wielu pokoleń. Na przykład u nas okresy lodowcowe i międzylodowcowe.
— Ale przecież we wszechświecie może się zdarzyć inaczej.
— Inaczej, to nie znaczy, że w sprzeczności z prawami fizyki i biologii. Jeśli zmiany są zbyt gwałtowne, życie ulega zagładzie, w całości lub w przeważającej części. Ileż gatunków roślin i zwierząt przepadło na obszarach zlodowaceń — mimo powolnego przebiegu kataklizmu?! A porównajmy to z Temą. Zupełnie nagle, bez żadnych faz przejściowych, średnie temperatury spadły o kilkadziesiąt stopni, rok stał się krótszy od doby, cykliczne wahania ciepłoty osiągnęły przerażającą amplitudę, nie mówiąc o rozpętaniu gwałtownych procesów sejsmicznych. Więc co powinniśmy tu zastać w dwa tysiące lat po tamtych wydarzeniach? Chyba martwą, jałową pustynię.
— A oazy ciepła?
— To odrębna zagadka, choć związana z naszym tematem. Ale w tej chwili chodzi mi o coś innego. Powróćmy do niebieskiej barwy listowia. Pyłki i liście zakonserwowane w lodowcach upewniają, że przed kataklizmem dominował na Temie zielony kolor ulistnienia. Takich faktów jest więcej. Porządkuję je od kilku tygodni. Są to różnokierunkowe fizjologiczne przystosowania roślin i zwierząt, ściśle związane z warunkami dzisiejszej Temy. Jedne z nich wręcz warunkują przeżycie, inne nie mogły powstać w dawnym, ustabilizowanym klimacie, gdyż w tamtym czasie byłyby zgoła bezużyteczne. Otóż nawytwJ-rzenie się w sposób naturalny tak poważnych zmian potrzeba milionów lat. Prawa biologii są wszędzie jednakie.
Z wrażenia Zoe kiwnęła się lekko na fotelu.
— Więc podejrzewasz ingerencję… kogoś rozumnego? — I zaraz dorzuciła: — Czy wszyscy już o tym wiedzą?
— Nie. Tylko ty i ja.
— Czemu ukrywasz tę rewelację? To mocna podstawa do żądania, by na Temie obowiązywała nas instrukcja czwarta, dotycząca planet o rozwiniętej kulturze istot rozumnych, regulujących warunki przyrodnicze na swoim globie.
—^ Zbieram dowody. To wymaga czasu. Poza tym jest to odtwarzanie przeszłości. W najlepszym razie tylko ślady. A to za mało. Dlatego forsuję wprowadzenie instrukcji trzeciej. I mam z tym kłopoty. Szkoda, że nie słyszałaś mojej rozmowy z Szu zaraz po przylocie do bazy. Wiesz, chodzi o te „wzgórza” i „kopce” o regularnych kształtach geometrycznych, na które Ast zwróciła uwagę sporządzając z łkara mapę Temy. Nie mogąc tam polecieć osobiście z obawy przed zakażeniem porostów, Szu ma je badać z łkara za pomocą Łazika-manipulatora. Prosiłem go, żeby poparł nas przeciwko nazbyt brutalnym metodom badania Temy.
— Co ci odpowiedział?
— Że stanie po stronie prawdy. Trochę zdenerwowałem się na niego. Przecież i my bronimy tylko prawdy. Chciałbym już teraz przyspieszyć odpowiednie postanowienia, między innymi ograniczyć sondaże, jakie ojciec i Wład przeprowadzają w Dwójce.
Zoe drgnęła na dźwięk imienia Włada. Po chwili spytała:
— Czy Wład wie, że tu przyleciałam?
— Wie, ale nie może przybyć.
— Nie może… — powtórzyła dziewczyna z żalem. — Żeby nie rozwlec tej choroby porostów?
— Gdyby tu przyleciał, nie mógłby wrócić do Dwójki. Czy chcesz tego? Przecząco pokręciła głową.
Zapanowała cisza. Słychać było tylko szmer palców przesuwanych po plastycznym ekranie.
— Czy tam, pomiędzy tymi szczytami, jest jakiś czynny wulkan? — wskazała zarys dalekich śnieżystych gór.
— Za nimi, stąd niewidoczny. Zasłonięty tą największą „śnieżną kopą” wznosi się wulkan, który przed każdym dojściem Temy do periastronu miota całe kilometry sześcienne gazów, bomby wulkaniczne i mniejsze odłamki — la-pille. Pojutrze będziesz go mogła podziwiać. Baza leży w bezpiecznej odległości. Widok jest wspaniały, ogłuszające grzmoty, błyski, ziemia drży.
Zoe obróciła się ku północy. Teraz znów miała przed sobą puszczę. Wyczuwała palcami kontury wierzchołków najwyższych drzew.
— Opowiedz mi coś o tym lesie. O jego życiu, kształtach i barwach. O wszystkim, czego nie mogę poznać za pomocą aparatu. Albo — zawahała się — oprowadź mnie po puszczy. Czy przecisnę się z fotelem pomiędzy drzewami?
Allan skwapliwie potwierdził.
— Ależ oczywiście! Las, zwłaszcza na skraju, nie ma nadmiernie gęstego podszycia. Pozwolisz, że będę kierował fotelem.
Opuściwszy się windą na stały grunt, razem z Ro ruszyli w kierunku puszczy. Obraz jej stawał się dla Zoe coraz mniej wyrazisty.
— Co to? — spytała zdziwiona. — Mam uczucie, jakby las ustępował przed nami. Nie rozróżniam już ani koron drzew, ani nieba. Tylko bezkształtna masa czegoś. Jakby słupy… ciężkie pnie… Powiedz, czy naprawdę jesteśmy w puszczy?
— Stoimy tuż przed leśną ścianą.
— A teraz jakoś ciemniej. To już?
— Tak. Weszliśmy.
— Chciałabym dotknąć drzewa. O, zdaje się, że tu…
Allan lekko skręcił i fotel prawie się otarł o pochyły pień. Potem delikatnie ujął dłoń dziewczyny i oparł ją o gładką korę.
Zoe uśmiechnęła się. Chciała uchwycić palcami drzewko, które choć cienkie, nie zmieściło się w jej drobnej dłoni. Przesunęła ręką wzdłuż pnia-ko-naru, marząc, aby jak najlepiej poznać roślinę wyrosłą tak daleko od Ziemi i prócz jedności materii nie mającą z nią nic wspólnego.