Выбрать главу

Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.

Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą widoczność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzymia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się niemal wiśniowa.

Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.

— To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.

Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ

Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.

Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przyglądał się nawierzchni.

— Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?

— Kto? — powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. — Przyroda!

— Więc to formacja naturalna?

— Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero- i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostkowego” powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślinność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywałaby brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.

— Wielka szkoda… — stwierdził Allan w zamyśleniu.

— Nie martw się — pocieszył go Renę. — Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.

— Nie p to mi chodzi w tej chwili…

— Trapi cię coś? — serdecznie spytał Renę.

— Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.

— Wal śmiało, Al — zachęcił go zoolog.

— Widzisz… — zaczął powoli. — Nadal myślę o tych porostach. Wiesz…

— TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przylecielibyśmy tu.

Allan zastanawiał się.

— Jak by to powiedzieć?… Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.

— Słuchaj, chłopcze — serdecznie odparł Renę. — Obaj jesteśmy biologami. Wiemy, jak ogromne, często wręcz nieprzeczuwalne, zasoby sił witalnych tkwią w przyrodzie żywej. One mobilizują samoobronę komórek, tkanek, organizmów, ba! może nawet całej biosfery. Taki właśnie proces tu się wydarzył. Z pewnością wkrótce odkryjesz mechanizm jego działania.

— Odkryłem go. Może nie tyle proces, co wynik. Ale… on kłóci się rażąco z moją wiedzą biologiczną!

— Jak mam to rozumieć?

— Otóż TY-112 nie został zwalczony przez jakieś ciała odpornościowe w organizmach roślin — ciągnął Allan — ani jakimkolwiek innym sposobem. On sam uległ kolejnej mutacji, wręcz zbawiennej dla całej zainfekowanej flory.

— Dla już zainfekowanej flory? — powtórzył zoolog z niedowierzaniem.

— Mało tego! Mutacja nie wydarzyła się jeden jedyny raz, jak to bywa normalnie, lecz uległy jej równocześnie wszystkie TY-112, które badałem. Pochodziły z różnych miejsc i z różnych gatunków porostów, a także świeżo porażonych mchów.

— Nonsens — odparł Renę. — Widocznie nie było należytej sterylności i jedne kolonie zakażały się od drugich.

— Powtarzałem badania — odparł Allan już z mniejszą pewnością siebie.

— Powtarzaj tak długo, aż wykryjesz, w czym tkwi niedopatrzenie. W żadnym wypadku nie radzę ci pisać o tym „odkryciu” w sprawozdaniu.

— No cóż, jak wrócę do Jedynki, nie wyjdę z laboratorium, póki tego nie wyświetlę. Wóz albo przewóz! Dziękuję ci bardzo za życzliwe rady — dodał po chwili. — A teraz musimy zająć się sprawami, dla których przylecieliśmy tutaj. Nie daje mi spokoju tamten ogień nad rzeką. Kto go rozniecił? Ani burzy, ani wybuchu wulkanu… A jestem prawie pewien, że widziałem płomień. No i ten dym.

Renę zastanowił się.

— Tak. Niewątpliwie w promieniu tysięcy kilometrów nie ma prócz nas żadnej ludzkiej istoty. Może naprawdę tajemniczy ktoś rozpalił sobie ognisko?

OGNISKO

Wysoki mech, przypominający miękką puszystą sierść, rozsuwał się bezszelestnie pod stopami Renego i Allana. Niepokaźny wzgórek był pokryty popiołem i zwęglonymi resztkami gałęzi.

Już od czterech godzin wędrowali przez puszczę, na próżno szukając źródła tajemniczego dymu. Gdy już chcieli zawrócić, niespodziewanie spostrzegli szarą plamę na polanie.

— Jakież to niezwykłe! — wykrzyknął botanik.. — Ognisko rozniecone przez…

— …piorun! — dokończył Renę, choć minę miał niepewną. Allan zasępił się.

— Tak sądzisz? W każdym razie musimy szczegółowo zbadać ten ślad. Może jednak czyjeś ręce skrzesały tu ogień?

Zoolog stanął nad pogorzeliskiem w głębokim zamyśleniu.

— Trzeba ustalić, kiedy tu hulał płomień.

To rzekłszy, wsunął dłoń w warstwę popiołu. Uczuł przyjemne ciepło.

— Grzeje, prawda? — rzucił Allan z zadowoleniem. Potem wyjął termometr. Powietrze miało 15 °C, a pod warstwą popiołu było o sześć stopni cieplej.

— To jeszcze nie dowód, że temperaturę podwyższył gasnący żar — zastanawiał się Renę. — Jesteśmy przecież w kotlinie ciepła. Zapewne grunt jest tu naszpikowany takimi walcami radioaktywnymi, jak ten, którego część wydobyli Hans i Wład. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie panującej odwilży. W tych szerokościach planetograficznych Temy wszystko powinien skuwać lód.

Pomiar temperatury o kilkanaście metrów dalej potwierdził to rozumowanie. Analiza zmian, jakie zaszły w węglu drzewnym, upewniły badaczy, że to, na co patrzą, było ogniskiem pięć albo sześć dni temu.

Poszukiwania w popiele dały wiele do myślenia. Wyżłobione w ziemi palenisko, półmetrowej głębokości, miało kształt paraboidalny. Allan wydobył wystający zeń przedmiot przypominający miskę. Bliższe oględziny wykazały, że to kawał pancerza stanowiącego pokrywę grzbietową jakiegoś niedużego zwierzęcia.

— Czy stosując kryteria anatomii porównawczej — zapytał Allan — odtworzysz wygląd właściciela tej skorupy?

— W przybliżeniu — odparł zoolog. — Współzależność narządów wchodzących w skład organizmu powinna być podobna w dowolnych obszarach wszechświata. Jednak aby rekonstrukcja była wierną kopią oryginału, konieczna jest ogólna znajomość biosfery danej planety, zarówno współczesnej jak minionej.