Z wierzchu pancerz był czekoladowy z szarymi pręgami. Allan odwrócił go stroną wewnętrzną i dostrzegł niewielki otworek wywiercony w twardej skorupie.
W miarę jak Renę przyglądał się znalezisku, rysy jego twarzy nabierały powagi.
— W tym miejscu pancerz został przebity ostrym narzędziem — stwierdził po namyśle. — Takim sposobem rabuś, nie określajmy go bliżej, dostał się do miękkich części ofiary, prawdopodobnie do mózgu. Może dokonał tego przed pieczeniem mięsa? Zbadajmy, czy miejsce przebicia było poddane działam;
ognia tak samo długo, jak reszta powierzchni pancerza. A przede wszystkim:
czym zrobiono otwór.
Zoolog wyjął z plecaka podręczny mikroskop, narzędzia do skrawania preparatów i kilka analizatorów chemicznych. Obaj przykucnęli nad pogorzeliskiem, skrupulatnie ustalając skład chemiczny i stopień wypalenia krawędzi otworu, jak również — dla porównania — sąsiednich części pancerza.
— Więc jednak… to ONI — wyszeptał Allan. — Przeczuwałem, że tu ICH znajdziemy.
Renę potwierdził skinieniem głowy. Był tak zajęty powtórnym sprawdzaniem wyników analiz, że prawie nie spostrzegał towarzysza i całego otoczenia. Gdy skończył, botanik położył mu rękę na ramieniu.
— Jak oceniasz poziom ich cywilizacji? Renę rozłożył ręce.
— Jest tu jakaś sprzeczność. Z jednej strony istoty te rozporządzają dłutami czy świdrami ze stali, którą my uznajemy za znakomitą…
— Być może był to pocisk z broni palnej?
— Raczej nie. Tego rodzaju śladów mechanicznych i chemicznych nie stwierdziłem. Niemniej jest to narzędzie doskonałe. Z drugiej jednak strony, sposób pieczenia zwierzyny pasuje do dzikich ludzi. Nasz przodek, praczłowiek sprzed miliona lat, który jeszcze nie potrafił krzesać ognia, ale skutecznie posługiwał się. ogniem naturalnym znalezionym w przyrodzie, tak samo prymitywnie opiekał upolowaną zdobycz.
Allan milczał chwilę, po czym odezwał się:
— Samo palenisko wydrążone w ziemi przedstawia się bardzo ubogo. Ale techniki pieczenia i konsumowania nie znamy. Niestety, trafiliśmy tu zbyt późno. A co do broni palnej, masz rację choćby dlatego, że nie widzę drugiego otworu.
— Otwór został przewiercony bądź przebity hartowanym narzędziem. W każdym razie nigdy nie stałem przed taką zagadką. A właściwie przed łańcuchem zagadek, którego końca nawet nie potrafię dostrzec. Bo cóż nam mówią fakty na podstawie naszej wiedzy ziemskiej? Ze pożarte zwierzę trochę przypominało miniaturę głyptodonta, olbrzymiego pancernika z maczugowatym ogonem, którego kilka tysięcy lat temu Praindianin kłuł włócznią poniżej pancerza? Albo to, że upieczono je w całości, a potem obrano?
— W każdym razie myśliwi nie zostawili żadnego śladu tego zwierzaka prócz okrywy grzbietowej — wtrącił Allan.
— Jeśli naprawdę schrupali go z kośćmi i pazurami, nie uznam ich za równych” sobie — oświadczył uroczyście Renę.
— Czy, twoim zdaniem, posunięta na tyle wszystkożerność jest sprzeczna z prawami rozwojowymi istot rozumnych?
Zoolog uśmiechnął się.
— Wyraziłem tylko własny, bardzo osobisty pogląd, dotyczący nie praw biologicznych, lecz poczucia dobrego smaku, bynajmniej nie w znaczeniu kulinarnym. Nie miałem na myśli wszystkożerności, ale niewybredności gustów. Człowiek rozrywający pieczeń palcami może być geniuszem. Mimo to, wolę towarzystwo jedzącego nożem i widelcem.
— Jednak ogień, szlachetna stal, kunsztowne instalacje ogrzewcze wskazują, że istoty te stworzyły prawdziwą cywilizację.
— Ogień może pochodzić z nieba — odparł Renę — szlachetna stal… na razie nie wiem skąd, a instalacje tak stare jak piramidy egipskie mówią o tym, co było niegdyś, dawno temu. Kto wie, czy za godzinę jakieś odkrycie nie ostudzi twego zapału.
Dokładnie oznaczywszy na mapie miejsce znaleziska. Renę i Allan udali się w dalszą drogę. Przy pancerzu zostawili sygnalizator, by móc szybko odnaleźć zagadkowe popielisko.
Na skraju lasu zoolog dokonał szeregu zdjęć panoramicznych. Dalszy szlak nie nastręczał trudności marszowych. Rosły tu stosunkowo rzadko dwu- i trzy-pienne drzewa. Tylko w górze ich rozłożyste, dość płaskie korony układały się w równy ciemnoniebieski dywan, tak zwarty, że trudno było przezeń dostrzec choćby najniklejszy skrawek nieba.
Na ziemi panował półmrok. Pnie, oprócz najbliższych, zlewały się z ogólnym szarobrunatnym tłem. Mimo to, badacze nie zapalali latarek z obawy przed płoszeniem zwierząt. Po miękkim mchu stąpali cicho jak duchy. Wysoko w listowiu wiatr wygrywał monotonną świszczącą melodię.
Wtem pies stanął jak wryty. Zastrzygł uszami i po chwili z głośnym szczekaniem popędził w lewo, od czasu do czasu zatrzymując się i węsząc z nosem przy ziemi. Widocznie znalazł świeży trop.
Allan ruszył jego śladem. Renemu zbyt ciężki plecak ze składanym wiro-lotem utrudniał bieg tak, iż nie mógł nadążyć.
Mrok powoli rzednął. Nie było to jeszcze przejaśnienie kierunkowe, a przynajmniej biegnący nie spostrzegali, z której strony sączy się światło. Tylko widoczność stawała się rozleglejsza, a ziemia i pnie zmieniały szybko barwę od ciemnoburej do szarobrązowej.
Pomimo napomnień Allana szczekanie psa rozbrzmiewało coraz uporczywiej.
W leśnej głuszy całkiem pojaśniało i Allan, zadyszany forsownym biegiem, przystanął i zdjął plecak ze sprzętem badawczym. Przerwy między drzewami, jak gotyckie okna, otwierały się przed nim na przestrzeń skąpaną w promieniach światła. Smok, wdrożony do posłuszeństwa, przysiadł na skraju puszczy rozglądając się i poszczekując. Allan zrozumiał to jako wytropienie zwierzyny, więc posuwistym krokiem cicho podchodził do psa.
Stali na skraju wielkiej polany, która kilkoma wypustkami wrzynała się w niebieskawy las. Obrzuciwszy spojrzeniem cały teren, Allan dostrzegł osiemset metrów przed sobą, po przeciwnej stronie polany, trzy ciemne sylwetki.
W pierwszej chwili można było je wziąć za sterczące głazy. Jednak gwałtowne wyrywanie się psa w tamtym kierunku wskazywało na inną naturę tajemniczych obiektów. Wkrótce i Allan nie miał wątpliwości, gdyż jedna z postaci poruszyła się zasłaniając sąsiednią.
Botanik uj^ł lornetkę i patrzył w napięciu. Wprawdzie widział każde poruszenie tych istot, lecz obraz był zamazany wskutek drgania powietrza nad kobiercem nagrzanych słońcem mchów. Zaczął się rozglądać za Renem, nigdzie nie mogąc go dostrzec, gdy naraz posłyszał dźwięk silnika wirolotu plecowego.
Uczuł niepohamowaną złość. Popędził w las, skąd dobiegało buczenie, lecz zrozumiawszy niedorzeczność swego postępowania, nacisnął guzik aparatu nadawczego i połączył się z zoologiem.
— Halo, Renę! Słyszysz mnie? Ląduj natychmiast. Wystraszysz bardzo interesujące okazy.
Podniecony wiadomością zoolog chciał jak najprędzej znaleźć się na ziemi. Właśnie przelatywał tuż nad koronami drzew, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się Allan, i pewnym ruchem nacisnął dźwignię, spadając w zwarty gąszcz listowia. Uczuł, jak gałęzie biją go po rękach i twarzy. Nie zdoławszy pochwycić żadnej z nich, całym ciężarem zwalił się na rozrośnięte elastyczne krzaki, które wydatnie zamortyzowały upadek.
Widząc, że zoolog jest zdrów i w dobrym humorze, Allan przystąpił do wyjaśnień. Gdy wyrażał zdanie, że z postawy prawie wyprostowanej i ogólnego pokroju, wynika, iż mogą to być te same istoty, które Astrid obserwowała z łkara — zoolog zawołał:
— Jednym słowem, Temidzi! Prowadź mnie do nich. Może zdradzą tajemnicę wytopu stali sposobem homo sapiens oraz pieczenia mięsa metodą pitekan-tropa.