Выбрать главу

Nim dotarli do skraju puszczy. Smok wybiegł im na spotkanie. Głowę miał zwieszoną, wydawał się zalękniony.

Polana była pusta. Daremnie Renę przeszukiwał przez lornetkę cały dostępny teren.

— Szkoda czasu — rzekł wreszcie Allan. — Te istoty były rozmiarów niedźwiedzia brunatnego albo nawet większe. Spostrzeglibyśmy je z łatwością. Ponadto zachowanie się psa świadczy, że zgubił trop.

Postanowili dotrzeć jeszcze do miejsca, w którym Allan zauważył tajemnicze stwory. Brnęli po kolana w zwartym łanie mchów.

— To tu — oświadczył botanik, gdy przeszli polanę. W wysokim elastycznym mchu trudno było zauważyć ślady stratowania. Allan puścił wyżła.

— Szukaj! — rozkazał Smokowi. — Tylko bez hałasu.

Pies szybko odnalazł miejsce postoju czy popasu nieznanych istot, w których Allan dopatrywał się gospodarzy Temy. Przyrodnicy jednak, mimo usilnych starań, nie odnaleźli odcisków kończyn. Tak samo po ich przejściu mchy sprężyście odginały się ku górze.

Pies prowadził wytrwale tropem, lecz specyfika puszczy nie wszędzie póz-, walała ludziom iść najkrótszym szlakiem. Grunt przechodził miejscami w grząskie moczary, tym bardziej zdradliwe, że z wierzchu zarośnięte jak niebieska łąka. Gdzieniegdzie wabiły oko żółte kępy kwiatów, z daleka podobnych do jaskrów.

— Czyżby twoi Temidzi utrzymywali się swobodnie na powierzchni takich trzęsawisk? — Renę niedowierzająco pokręcił głową.

— A łosie? — odparł Altan. — Może i te istoty mają kończyny zaopatrzone w podobne racice, dzięki czemu przebiegają moczary niedostępne dla człowieka.

Po obejściu trzech bagienek upartych badaczy czekała nowa trudność. Idąc puszczą, coraz częściej spotykali dziwaczne krzewy, przypominające olbrzymie kosze przylepione dnem do podłoża. Z szyjki korzeniowej wyrastał istny las: paręset witek grubości palca, zrośniętych u nasady. W niektórych takich nieckach gromadziła się woda. Przeważnie jednak kapelusz, jak Allan nazwał ten osobliwy miskowaty niby-pień, miał u dołu kilka szpar.

Dalsze posuwanie się było coraz trudniejsze. Koszowate krzewy rosły tuż obok siebie, wypierając niemal wszystkie rośliny oprócz niskich ziół.

Allan rozejrzał się za psem, a spostrzegłszy, że Smoka nie ma w pobliżu, zaczął go przyzywać. Dopiero po dłuższym nawoływaniu wyżeł zjawił się, zresztą z nieoczekiwanego kierunku. Jego psia mina zdradzała niezwykłe podniecenie, a ogon kołysał się nerwowo.

— On ICH widział — stwierdził Renę. W odpowiedzi Smok zaszczekał.

— Pójdę tam! — oświadczył Allan stanowczo. — Jakoś przecisnę się dołem, na czworakach.

— Nie wiem, czy podołasz — odparł Renę. — Podszycie kolczastych łodyg, tych niby-jeżyn temiańskich, których tu pełno, zagrodzi ci dostęp. A wreszcie, ^eśli te istoty są większe od ludzi, mówisz, że wzrostu niedźwiedzia, to jak mogą wędrować przez tę gęstwinę?

Allan zastanowił się. Nie chciał zaniechać pogoni, ale przyznał rację Renemu.

Zoolog zaproponował cofnięcie się i obejście gąszczu. Teraz szli na ślepo. Wyżeł raz gubił, to znów odnajdywał jakieś ślady, lecz trudno było wyczuć, czy dąży tropem tamtych dwunogów, czy wabią go coraz to inne zapachy.

Po długim marszu osiągnęli łagodne zbocze, porośnięte zielskiem i kępami krzewów. Gdzieniegdzie przysiadło samotne rozłożyste drzewo. To tu, to tam leżały płaskie głazy, niby wielkie płyty wyszarpnięte z jakiejś budowli.

Było dość ciepło. W górze przelatywały ze znaczną prędkością szarawe chmury. Tylko niekiedy Proxima przebijała matowo przez ich zasłonę.

Zbocze przeszło niebawem w szeroki, płaski taras skalny. Gdziekolwiek warstewka gleby nie uległa rozmyciu i rozwianiu, płożyły się rośliny o zdrewniałych łodygach grubych jak ręka, długości kilkudziesięciu metrów. Tu i ówdzie oplatały pojedyncze kamienie, skrywając je pod anemicznym błękitem szablastych liści. Gdzie indziej wiły się nagie, podobne do czarnych uśpionych węży.

Allan potknął się o taką naziemną lianę i upadł na oba kolana.

Rysunek 10. Przykład zmiany wielkości tarczy Proximy widzianej z powierzchni Temy (średnica pozorna: w periastronie — 26°, w apastronie — 4°)

— Smok, wracaj! — zawołał, kiedy pies zaczął biec naprzód z głośnym szczekaniem.

Obaj biolodzy zauważyli teraz spore zwierzę, które przed nimi zerwało się w górę.

— Co za pech! — wykrzyknął Allan. — Gdybyśmy podeszli dziesięć metrów bliżej, toby znalazło się w zasięgu paralizatora.

— Dopiero wtedy byłby prawdziwy pech — odparł Renę. — Leżałoby nieruchomo w odrętwieniu, szare jak skała, a my przeszlibyśmy ślepi o krok od niego.

— Zrobiłeś chociaż kilka zdjęć? — zagadnął po chwili.

— Owszem. Ale wolałbym złowić samo zwierzę. O, chyba usiadło tam. Renę uważnie patrzył przez lornetkę.

— Może to kamień? Ale spróbujmy podejść piechotą.

— Istotnie — potwierdził skwapliwie Allan. — Aparatów plecowych możemy tu używać tylko w ostateczności. Nie wolno mącić spokoju mieszkańcom tych ostępów.

Zoolog nie oponował. Mimo zmęczenia chciał unikać hałasu, jeszcze licząc na spotkanie z Temidami. Ruszyli wolno naprzód.

Roślinność stawała się rzadsza, w zagłębieniach nagich skal coraz częściej zalegały kałuże, miejscami nawet niewielkie bajorka.

— Niedawno spadł tu obfity deszcz — zauważył Renę.

Allan zastanowił się, ^

— Ale przecież idziemy zgodnie z kierunkiem ruchu chmur. Więc czemu o sto metrów za nami jest sucho?

Niby głos w dyskusji, krople zaszemrały po kamieniach. Obaj poczuli na twarzach zimny prysznic, który ustał za chwilę.

Zjawisko powtarzało się. Deszcz padał krótkimi falami, nie odpowiadającymi następstwu przelatywania obłoków. Nawet przy rozpogodzonym niebie krótkie ulewy bądź spryskiwały uczonych, bądź szumiały po pobliskich skałach.

U podnóża właściwego szczytu coraz częściej, w strugach deszczu pojawiały się śniegowe płatki. Raz nawet biała kurzawa na chwilę przesłoniła widoczność.

Przez lornetkę stwierdzili, że porywy wichru zdmuchują z najwyższego skalnego grzebienia kłęby białego puchu. Gdy wiatr przeganiał je na nizinę, topniały w dolnych, cieplejszych warstwach atmosfery.

Renę i Allan doszli do podnóża dość stromo wznoszących się skał. Z występu ponad nimi zerwały się ukośnie dwa zwierzaki o błoniastych skrzydłach. Chwilami niknęły w tumanach śniegu, to znów, mimo rosnącej odległości, rysowały się wyraziście na białym tle. Jeden z nich zniknął w dole tuż przed szczytem. Drugi, zapewne przerażony szczekaniem psa, wzbił się w górę, aż przewrócony na grzbiet przez wichurę, bezwolnie koziołkował wysoko pod chmurami.

— Czy decydujemy się na wspinaczkę? — zapytał Allan po chwili. — Koniecznie chciałbym zdobyć tego skrzydłaka, który przycupnął na skale. Dla Zoe — dodał jakby zawstydzony.

Renę uśmiechnął się.

— Idź. Spotkamy się przy stole biesiadnym z Temidami. Botanik szeroko otworzył oczy.

— No, na uczcie przymierza. Jeszcze nie pojmujesz?

— Przestań wreszcie żartować — obruszył się Allan.

Zoolog wskazał ręką kłąb dymu wydzielającego się zza skały w dolinie.

— Oto masz Temidów. Zasłonięci od wiatru, konsumują tego błoniastego lotnika, na którego polujesz z takim trudem. A mówiąc poważnie, trzeba zbadać naturę tego zjawiska.

Allan spojrzał Renemu w oczy.