Jednocześnie z nią zjawił się tam Szu. Stanęli milcząco przed lampką Renego, która paliła się ostrzegawczym karminowym światłem. Trwało to może sekundę, po czym dziewczyna przypadła do aparatu.
— Renę! Czy słyszysz mnie? Mówi Ast. Odezwij się! Renę, co się stało? Oboje powtarzali wezwania i nasłuchiwali, ale prócz szumów i trzasków, związanych z magnetycznymi zaburzeniami w atmosferze, do uszu ich nie dobiegł żaden dźwięk. Zaalarmowali więc Jedynkę i Dwójkę o przypuszczalnym wypadku zoologa oraz połączyli się z Allanem donosząc, że lampka Renego pali się od pięciu minut ostrzegawczym światłem. Botanik był wstrząśnięty wiadomością.
— Rozmawiałem z nim o wpół do trzeciej — wyjaśnił. — Miał się spotkać ze mną w samolocie.
Astrid i Szu szczególnie przeraziła wiadomość, że Renę przesłał Allanowi ostatni słowny meldunek z jakiejś zagadkowej Doliny Śmierci. Jednak ustaliwszy na mapie dokładne położenie tej doliny stwierdzili, że sygnał alarmowy zoologa nadany został trzydzieści dwa kilometry od tego miejsca. Dolina Śmierci, leżąca w innej części Kotliny Pięciokąta, nie mogła więc być przyczyną niebezpieczeństwa grożącego Renemu.
Szu pobiegł do obserwatorium zlustrować okolicę za pomocą pantoskopu. W miejscu wypadku Renego rozciągała się zwarta puszcza. Już po chwili zrozumiał, jak beznadziejne byłoby zdalne poszukiwanie człowieka w tym gąszczu przesłoniętym od góry listowiem.
Wrócił do centrali. Allan donosił, że leci z psem na pomoc, kierując się wskazaniami Astrid.
Nagle lampka Renego zamigotała i raptownie zgasła. Oznaczało to, że urządzenie radiowe w hełmie zoologa zostało zniszczone.
Allan wylądował na małej polance i uwolnił Smoka z szelek wirolotu. Wysoko w koronach drzew pogwizdywał wiatr. Na ziemi było spokojnie i nic nie nasuwało podejrzenia o zaczajonym niebezpieczeństwie. Cóż więc przytrafiło się Renemu, który rozporządzał wszelkimi środkami ochrony i obrony?
Najpierw należało zbadać najbliższą okolicę. Jedno było przecież pewne:
gdzieś tutaj znajdował się zoolog w chwili, gdy zgasła czerwona lampka.
Pies węsząc pobiegł ku pobliskim krzakom i dłuższą chwilę w nich buszował. Allan poszedł za nim; rozejrzał się i stanął jak wryty. Po chwili trzymał w dłoniach złożony wirolot Renego. Obok stał rozpięty plecak z częściowo wyładowaną zawartością. Dokładniejsze oględziny aparatu plecowego nie wykazały śladów zewnętrznych uszkodzeń. Wyglądało na to, że zoolog położył wirolot i plecak na ziemi bez pośpiechu — inaczej pozostałby przynajmniej drobny ślad uderzenia o grunt.
Polanę okalały wysokopienne drzewa. Allan spotkał je pierwszy raz — może najbardziej oryginalne ze wszystkich, jakie widział i jakie mógł sobie wyobrazić. Pień grubości człowieka rozszerzał się w nieckowato wygiętą ku dołowi narośl, z której zwisało aż do ziemi kilkanaście giętkich bieży zakończonych szafirowymi kielichami dwumetrowej wielkości.
Choć Allan wiedział, że teraz nie może rozpraszać uwagi na florystyczne niezwykłości, dokładnie przyjrzał się tym dziwolągom. Zaczął bowiem podejrzewać, iż właśnie tu należy szukać źródła zagrożenia. Niepokoiło go, że przypuszczalnie te ogromne kielichy nie stanowiły kwiatów. Niewątpliwe bowiem kwiaty, podobne do żółtych petunii, wyrastały wprost z pnia.
Było jasne, że szafirowe kielichy nie są tylko kapryśną ozdobą, lecz mają ściśle określone przeznaczenie. Choć na tym szokującym drzewie, patrząc z dołu, trudno było dojrzeć liście, Allan wątpił, aby osobliwy kielich pełnił rolę oddechowo-asymilującą. Przerażała go myśl, że może to być drzewo mięsożerne.
Porównanie z takimi roślinami na Ziemi bynajmniej nie rozpraszało obaw. Pułapką na owady, pająki i inne drobne bezkręgowce jest tam z reguły odpowiednio przebudowany liść, nieraz o wymyślnych kształtach głębokich dzbanków, pucharów z wieczkiem, torebek nakrywanych kapturem. Pod tym względem tutejsze kielichy wcale nie biły rekordów oryginalności. Przytłaczały natomiast ogromem. Właśnie to było najgroźniejsze: mogły pomieścić zdobycz rozmiarów człowieka.
Niemal wszystkie zagadkowe kielichy były otwarte. We wnętrzu każdego, na samym spodzie, znajdowała się kula wielkością i barwą przypominająca pomarańczę. Owoc? — zastanawiał się botanik. Wzrok jego prześlizgnął się w górę po pniu, prostym jak świeca, aż do nieckowatej narośli, z której niczym liany spływały zielone pędy zakończone właśnie kielichami. Zdumiał się spostrzegłszy, że takie same „pomarańcze” przyklejone były do gładkiej lśniącej kory, obok podobnie wyrastających kwiatów.
Jeszcze jedna analogia do drzew pomarańczowych: kwitną i owocują równocześnie — pomyślał Allan. — Jeśli te kule na pniu są rzeczywiście owocami…
Botanik zaczął od ustalenia roli kielichów. Dobywszy noża, odciął długi pęd z pobliskiego krzewu. Z gotową żerdzią podszedł do obiektu badań. Kielich drgnął i sprężył się już za pierwszym dotknięciem kuli przynęty. Potem całość, skrócona i spęczniała na kształt balonu, zamknęła się wokół obcego ciała, które podrażniało „pomarańczę”.
Czy Renę mógł zginąć w takiej zdradzieckiej roślinnej paszczy? Zielony bicz okazał się zbyt twardy dla zwykłego noża, więc botanik użył noża laserowego, który w okamgnieniu przepalił tę dziwną łodygę. Rozcięcie kielicha ujawniło, że wewnętrzne jego ścianki nie miały kolców lub innych urządzeń do przytrzymywania upolowanego zwierzęcia. Natomiast „pomarańcza” stanowiła zdrewniałą, silnie zmineralizowaną imitację soczystych owoców wyrastających z gładkiego pnia.
Trzeba było zbadać, czy kielich wydziela substancje trujące dla człowieka. Nim jednak zdążył przeprowadzić próbę, usłyszał dobiegające z oddali ujadanie psa. Czyżby Smok odnalazł Renego i teraz toczył bój o jego życie?
Nie było chwili do stracenia. Allan bez wahania pobiegł w kierunku głosu psa, którego szczekanie przeszło nagle w skomlenie. Z puszystej kępy wysokich ziół wypadł Smok. Próbował dobiec do botanika, lecz wkrótce przewrócił się i nie mógł powstać.
W prawym boku wyżła tkwił dziwny pocisk: asfaltowa kulka przekłuta długim kolcem. Wyciągnąwszy go bez trudności, Allan przyjrzał mu się uważnie. Znał roślinę, z której kolec pochodził, i jej silne działanie trujące. Sięgnął do torby po odpowiednią strzykawkę z antytoksycznym lekiem.
Za parę minut pies poczuł się lepiej. Nie mógł jednak jeszcze wstać o własnych siłach.
Allan przystąpił do oględzin zagadkowego pocisku. Na asfaltowej kulce dostrzegł odciski szerokich palców.
W pobliskich krzakach rozległ się lekki trzask, jakby ktoś ułamał gałąź. Smok drgnął, niespokojnie węsząc.
Szybko opuściwszy na twarz osłonę z przezroczystego tworzywa, Allan zaczął skradać się ku zaroślom. Usiłował dojrzeć coś przez niebieski gąszcz, lecz nic szczególnego nie zauważył. Tymczasem Smok, widać w obawie, aby go nie zostawił, z trudem stanął na nogach i podążył za swym panem. Z głębi puszczy do uszu botanika dobiegł jakby tętent. Usłyszał krótki, ostry gwizd. Potem wszystko ucichło.
Zrazu Smok podążył naprzód, lecz obwąchawszy niską kępę ziół w zaroślach, wtulił ogon pod siebie i wycofał się, cichutko skomląc. Allan odkrył w tym miejscu jakiś niewyraźny trop. Z nacisku stopy na miękki grunt wywnioskował, że nie rozpoznana istota — Temid czy zwierz? — musiała być bardzo ciężka.
Pies znów zniknął w krzakach, lecz na wezwanie wyskoczył z niebieskich gąszczy i przywarł do nóg Allana. W pysku miał jakiś niewielki biały okruch.