— A czy inne, inteligentniejsze szczepy Temidów nie mogły opanować techniki wytapiania metali? — zapytał Allan. — Jeśli potrafią użytkować ogień… Czy masz potwierdzenie tej ich umiejętności?
— Tak — odparł Renę. — Lecz co to ma wspólnego z płytą? Od kultury pitekantropa do epoki brązu i żelaza upłynęło tysiące wieków. A przecież aluminium to nie brąz czy żelazo. Tu trzeba rozporządzać naszą techniką, co najmniej XIX-wieczną. Tymczasem Temidzi są na poziomie pitekantropa albo przewyższają go bardzo nieznacznie.
— Czy palą ogniska w grotach podziemnych? — spytał Szu.
— Chyba nie. Głównie tym różnią się od praczłowieka. Wprowadzenie ognia do pomieszczeń usłanych suchymi liśćmi jest wykluczone. Nie mówiąc już o tym, że przy ich systemie oddechowym produkty spalania w pomieszczeniach źle wietrzonych mogą być zabójcze. Może mają specjalne komory-kuchnie, ale ich nie widziałem. Natomiast poza pieczarami zauważyłem na wyspie kilka popielisk. Ale wracam do mych przygód w grocie. Temidzi, którzy widocznie ochłonęli z przestrachu, zaczęli się naradzać. Z przedsionka dobiegały dźwięki ich mowy. Jest to język gwizdów czy raczej świstów, bardzo przenikliwych i nieprzyjemnych dla ludzkiego ucha. Po chwili do izby, w której byłem, weszło pięciu Temidów uzbrojonych w kamienie i metalowe pręty. Podniosłem się przybierając postawę obronną, co wcale ich nie przeraziło. Widocznie spodziewali się tego albo nie rozumieli moich gestów. Sięgnąłem po laserowy nóż, lecz zdałem sobie sprawę, że nie zdobędę się na użycie broni. Jakże nie w porę Temidzi zepsuli mi aparat hełmowy! Moje położenie byłoby zupełnie inne. Szczęśliwie przypomniałem sobie, że mam na piersi reflektor. Był najwyższy czas, aby działać, bo jeden z przybyłych, rosły osobnik, większy od przeciętnego niedźwiedzia, zamierzył się na mnie kolcem. Niespodziewany blask tak go poraził, że ręka bezwładnie upuściła pocisk. Pomyślałem wówczas, iż podobne podniety wywołują podobne reakcje u wyższych form istot żywych, obojętne — na Ziemi czy na Temie albo gdziekolwiek indziej. O ile ich dźwięki były mi bardzo obce, o tyle to, co teraz kierowało zachowaniem Temidów, mogłem bez wątpienia określić jako strach. Gospodarze po prostu uciekli. Przez chwilę jeszcze słyszałem przyspieszone stąpania. Budowa Temidów uniemożliwia im rączy bieg. Kołysząc się jak kaczki na masywnych nogach, zawsze zgiętych, stawiają szerokie stopy raczej lekko. Jest to chód cichy i dość powolny, a według naszych wyobrażeń bardzo śmieszny. Oślepiając ich reflektorem niewątpliwie zyskałem przewagę, lecz siedzenie na miejscu w oczekiwaniu dalszych wypadków nie miało sensu. Nie gasząc reflektora wyszedłem z pomieszczenia i zdobycznym kolcem wydrapałem kółeczko w ścianie korytarza. Postanowiłem znakować w ten sposób trasę, by potem nie zabłądzić. Naturalna budowa grot okazała się jednak mniej zawiła, niż przypuszczałem. Środkiem biegł główny korytarz, od którego co pewien czas, wprawdzie w nieregularnych odstępach, prowadziły przejścia do bocznych komór i wnęk. Jedne były odsłonięte na całą szerokość ściany, inne miały tylko otwory wejściowe, pozornie tak wąskie, że wątpiłem, czy dorosły Temid przeciśnie się tamtędy.
Renę sięgnął po szklankę z sokiem pomarańczowym. Wypił kilka łyków i ciągnął dalej:
— Komory były puste, dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów dobiegł mnie szelest po przeciwnej stronie korytarza. Zgasiłem reflektor, pozostawiając tylko światło rozproszone. Szelest dochodził nie z pieczary, lecz dużej niszy starannie wyłożonej liśćmi i gałęziami. W jej części, wysłanej grubą warstwą mięciutkiego mchu, krzątały się żwawo trzy Temi-dzięta. Nie wyobrażajcie ich sobie jako drobnych istotek. Chyba nie starczyłoby mi siły, aby wziąć na plecy takie temidzie dziecko. Co prawda, nie były to noworodki, ale młodzież już wyrośnięta, odpowiadająca przypuszczalnie naszym ośmio- lub dziesięciolatkom. W ich dziecięcych pojęciach moja osoba nie skojarzyła się z chęcią pożarcia zdobyczy, ale z pragnieniem zabawy. Gdy tylko wszedłem, obstąpiły mnie kołem i gwiżdżąc zachęcająco, pociągnęły w głąb swego kącika. Panował tam nadspodziewany porządek. Na dużych płaskich kamieniach, jakie spoczywały w każdym z pięciu rogów tej izby, niby na stole biesiadnym ułożone były tamte owoce podobne do pomarańcz, o których mówiłem. Widocznie są jadalne, przynajmniej dla Temidów. Obok leżały białawe pędy zbliżone wyglądem do szparagów, tylko znacznie grubsze. Zabawki młodych Temidów stanowiły bądź łupiny owoców wielkości orzecha kokosowego, bądź chrust mniej lub bardziej pokrętnego kształtu. Do końca pobytu u nich nie spotkałem się z żadną zabawką, która mogła być dziełem twórców obelisku, pierścienia Zoe i „radioaktywnych kaloryferów” w oazach ciepła. Moja przyjaźń z Temidziętami szybko zresztą się umacniała. Włączyłem latarkę przestawioną na rozpraszanie światła, aby nie raziło wzroku. Wywołało to ogromnie zdziwienie i ciekawość. Z kolei przypomniałem sobie, że mam w torbie trochę czekolady wzmacniającej. Znając pokarmowe uwarunkowania tutejszej fauny byłem pewien, że nie otruję Temidziąt. Tabliczka, rozdzielona sprawiedliwie na trzy części, błyskawicznie zniknęła w szerokich ustach, a znaczące mlaśnięcia świadczyły o wysokiej ocenie smakołyku. Dalszą zabawę można nazwać temidzią szermierką. Używaliśmy do niej kości, długich jak ramię i dość grubych, ale kruchych wskutek znacznej porowatości. Raz udało mi się wytrącić przeciwnikowi kość z ręki, to znów złamałem swoją „szablę” od silnego zamachnięcia. W każdym razie mogłem przekonać się, że mimo mniejszej wagi, zręcznością górowałem zdecydowanie nad młodymi Temidami. Podniosło to mnie na duchu. Gdybym podjął walkę wręcz z dorosłym Temidem, moja szansa sukcesu nie byłaby aż tak mała, jak wcześniej sądziłem.
Wielka szkoda, iż nie miałem kamery — westchnął zoolog. — Widocznie zsunęła się, gdy wlekli mnie Temidzi. Chcąc utrwalić pierwsze wrażenia postanowiłem sportretować jedno z Temidziąt. Rysunek wszakże, a ściślej — sam papier, wywołał taki entuzjazm, że został podarty na strzępy. W czasie rysowania najwięcej kłopotu sprawiło mi uchwycenie profilu twarzy. Zamiast czoła szeroki, lejkowaty, mięsisty nos. Oczy Temida, głęboko osadzone w oczo-czaszce, z boku są prawie niewidoczne. Mówię: oczoczaszka — bo jak inaczej nazwać taką puszkę kostną, której przeznaczeniem jest właśnie ochrona oczu? Garb wysklepienia, mieszczącego mózg, poniżej podgardla, przypominał na rysunku bochen chleba. Ale to dobrze: tak właśnie wygląda. Tułów Temida jest podobny do walca; zwęża się dopiero przy końcu, gdzie przypomina krótki owadzi odwłok. Natomiast cztery kończyny wyrastają tuż obok siebie ze środka kadłuba. Także kształt kończyn, a zwłaszcza trójpalczastych dłoni i stóp, jaskrawo odbiega od ludzkich. Zorientowałem się też wówczas, gdzie mieszczą się organa ich mowy. Otóż źródłem dźwięków, owych przeraźliwych gwizdów, świstów i pisków — są dwa grzebienie pod szyją, z których tony wydobywa Temid w sposób mechaniczny, poruszając odpowiednio głową.' Jest to więc narząd dźwiękowy właściwy piewikom i świerszczom, a nie ptakom czy ludziom.
— Przedziwne…
— Temidzi mogą to samo powiedzieć o naszych narządach mowy. Inna sprawa, że ruchy głowy Temidów, a zwłaszcza Temidziąt są w czasie takiego koncertu bardzo dla nas śmieszne. Miałem sposobność dobrze im się przyjrzeć w czasie rysowania ich portretów. Nie było to zresztą zadanie łatwe. Temidzięsa ciekawił przede wszystkim sam papier i proces rysowania. Treści rysunku początkowo nie pojmowały chyba zupełnie. Gdy podałem malcom gotowe dzieło, w grocie zapanowała wrzawa pełna nieopisanej radości. Zaczęli wyszarpywać sobie wzajemnie kartkę, pocierać ją palcami, a nawet próbowali, czy jest smaczna. Oczywiście nie wyszła cało z tych zapędów.