Hałas nie pozostawał bez wpływu na bieg wydarzeń — opowiadał dalej Renę.' — U wejścia do groty spostrzegłem najpierw samą głowę ostrożnie myszkującą oczami, a wkrótce wtoczył się do wnętrza dorosły Temid. Wyobraziłem sobie, że jest to matka malców. Tak będę nazywał przybysza, choć dotąd nie jestem pewien, czy funkcji głównego opiekuna potomstwa nie sprawuje u Temidów samiec. To zresztą było wówczas bez znaczenia. Widok nieznanej istoty musiał przerazić matkę, bo przystanęła niepewnie, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem. Ale wahanie jej trwało bardzo krótko, zwyciężył lęk o dzieci. Zagwizdała długo, przeciągle. Odczułem intuicyjnie, że to odezwanie się do intruza, w jej mowie chyba oznaczające wyproszenie mnie stąd, było aktem bohaterskim. Przecież nie tylko odbiegałem wyglądem od wszelkich istot, jakie w życiu oglądała, lecz nadto miałem tajemniczy „narząd”:
latarkę. Mimo to była gotowa przyjąć walkę z domniemanym napastnikiem, czym zyskała moje serdeczne uznanie. Dobrze wiedziałem, że nie użyłbym broni przeciwko niej, lecz musiałem sobie zapewnić osobiste bezpieczeństwo. Matka obrzucała spojrzeniem na przemian to mnie, to parę kolców leżących w przeciwległym rogu, ale widocznie bała się, bym jej nie zaatakował od tyłu. Temidzi bowiem są mało zwrotni i mają dość ograniczone możliwości wykręcania szyi. Nagle zdecydowała się na najwyższy heroizm: na walkę zapaśniczą. Zapragnęła pogruchotać mi kości w uścisku ramion, jak to czynią goryle, gdy mają odciętą drogę odwrotu.
Zoolog urwał na chwilę, by nadać wagi swym słowom.
— Za pierwszym jej krokiem włączyłem reflektor nastawiony na pełną jasność. Przerażona strumieniem światła ostrzejszym od Proximy, cofnęła się w kąt. Jej postawa jednak świadczyła, że efekt zaskoczenia wcale nie rozwiązuje mojej sytuacji, a tylko opóźnia atak, może zaledwie o parę chwil. Wtedy niespodziewanie ujęli się za mną malcy. Obstąpili matkę wydając krótkie urywane gwizdy, których następstwo czasowe nasunęło mi porównanie z alfabetem Morse'a. Gdybym nie znał ich odezwań innego typu, byłbym nawet skłonny podejrzewać, iż mowa Temidów oparta jest na podobnej zasadzie. Matka była mocno podenerwowana i milczała zasłaniając oczy łapą. Czyniła to jednak w ten sposób, by móc nieprzerwanie patrzeć mi w twarz, a jej nos poruszał się czujnie węsząc. Tymczasem cała trójka, odwrócona od światła, najwidoczniej opowiadała jej o mnie. Odniosłem wrażenie, iż teraz napięcie dałoby się rozładować, ale mówiąc szczerze, nie wiedziałem, jak to uczynić. Na początek zgasiłem reflektor, włączając źródło światła rozproszonego. Oślepiający blask, jako wyzwanie do walki, ustąpił miejsca łagodnemu światłu, które nie rażąc wzroku przemieniało wieczysty półmrok grot w pogodny dzień. Matka uspokoiła się nieco. Poniechawszy prób wyproszenia mnie z.groty, postanowiła usunąć się wraz z dziećmi. Malcom wcale się to nie uśmiechało. Najśmielszy chwycił mnie łapką za bluzę i podając kość zapraszał do dalszej zabawy. Jednocześnie pozostali wręczyli matce z komicznymi minami kawałek kartki, który ta obejrzała z niewątpliwym podziwem. Gdy czujnie śledząc ruchy samicy fechtowałem się kością z małym Temidem, dobiegły mnie gwizdy tak przenikliwe, że o mało nie zatkałem uszu. Spojrzałem na samicę. Trochę rozprostowała podkurczone zazwyczaj nogi, co uczyniło ją znacznie wyższą od człowieka, i umilkła nieruchomo wpatrując się we mnie. Przerwałem zabawę ku jawnemu niezadowoleniu mego partnera i zacząłem pogwizdywać jakąś melodię. Matce nie tylko się nie spodobała, lecz prawdopodobnie mój występ wzbudził w niej gniew. Chociaż wątpię, aby taka melodia istniała w języku Temidów i oznaczała coś obraźliwego.
— Z czego wnioskujesz, że to był gniew? — zapytała Ingrid.
— Jeśli nawet nie gniew, to na pewno niepokój. Zagwizdała inaczej niż poprzednio, tonem bardzo wysokim, niemal jak przy pociąganiu szkłem po szkle. Wezwanie to nie było zresztą skierowane do mnie.
— Skąd wiesz?
— Wkrótce pojawili się dwaj Temidzi. Spoglądali od wejścia z lękiem i nieufnością, nie chcąc zbliżyć się do mnie. Wszystkie trzy Temidziątka podchodziły do nich objaśniając coś zapalczywie. Ucichły dopiero pod surowym napomnieniem matki. Teraz rozpoczęła się narada starszych. Niezmiernie żałowałem, że będąc jej świadkiem, nie mogę nawet marzyć o zrozumieniu czegokolwiek. Pilnie obserwując przybyszów nie spostrzegłem, jak i kiedy samica wyprowadziła małe. Dwaj przybysze wyszli również. Zostawszy sam, skrupulatnie przebadałem grotę, lecz moje poszukiwania wcale nie obfitowały w rewelacje. Po godzinie ogarnęła mnie senność. Niezwłocznie zażyłem pastylkę przeciwko zmęczeniu, bo zachowanie czujności było najważniejsze. Domyślając się, iż jestem śledzony, postanowiłem symulować sen, aby przyspieszyć rozwój wydarzeń. Latarkę umieściłem tak, abym mógł dokładnie widzieć, co się dzieje dokoła, sam pozostając w mroku wzmocnionym kontrastem z oświetleniem otoczenia. Korzyścią dodatkową było przypomnienie gospodarzom, że rozporządzam wysoką, niepojętą dla nich techniką. Już wkrótce rosły, barczysty Temid wtoczył się ostrożnie, lecz nie śmiał podejść do mnie. Pokręcił się w pobliżu wejścia, rzucił spojrzenie w moją stronę i wyszedł. Wówczas zauważyłem, iż na płaskim kamieniu, obok którego się zatrzymał, wyraźnie ciemniał jakiś przedmiot. Był to spory kawałek pieczonego mięsa, który wyglądem trochę przypominał zajęczy comber. Za nim leżały bladoróżowe jagody wielkości wiśni.
— Co zrobiłeś z tymi specjałami? — zaciekawił się Szu. Renę wyjął z torby duży liść zawierający w nienaruszonym stanie poczęstunek Temidów.
— Chciałeś stworzyć pozory, że nie gardzisz przyjęciem? — spytała Ingrid.
— Oczywiście zrobiłem to dyskretnie — odparł zoolog. — Pomyśleli, iż pożeram mięsiwo razem z kośćmi. Trofea kulinarne musimy zbadać pod względem chemicznym, czy są jadalne. To ważne zwłaszcza dla mnie, bo tam powracam. Chodzi o to, jak mam się zachować w razie zaproszenia do wspólnej biesiady.
— A może chcieli cię otruć? — zapytał Allan.
— Wykluczone. Przeczy temu dalszy rozwój wypadków. Renę milczał chwilę, zbierając myśli.
— Aby nie być dłużny, położyłem na tym samym kamieniu poczwórnie przełamaną tabliczkę czekolady. Potem przeraźliwie zagwizdałem — zapraszając gospodarzy do stołu, a w każdym razie zwracając ich uwagę. Lecz oni w dalszym ciągu przejawiali nieufność. Czekolada zniknęła dopiero wtedy, gdy przez kwadrans udawałem śpiącego. Po godzinie w otworze wejściowym ukazała się znów głowa Temida. Zerkał w stronę kamienia, jakby dziwiąc się, że nic smacznego tam nie leży. Nagle z głębi korytarza dosłyszałem gwałtowne gwizdy. Potężniały łącząc się w chóralny przenikliwy akord. Sprawdziłem laserowy nóż. Tymczasem Temid, który był w grocie, zniknął. Kiedy wrzawa zbliżała się, korciło mnie wyjść przygodzie naprzeciw. W przedsionku dostrzegłem dwóch Temidów, którzy zwabieni blaskiem latarki przyspieszyli kroku, by podejść do mnie. Z nożem w ręku gorączkowo rozważałem sytuację, gotów nawet uciec, byle uniknąć użycia pistoletu.
Renę urwał. Widać było, — że przejmuje się wspomnieniami nie mniej niż jego słuchacze.
— Wreszcie pozwoliłem im przybliżyć się. Jeden schwycił mnie za rękaw i z głośnym, coraz inaczej modulowanym gwizdem wskazywał gestem dłoni, że muszę koniecznie iść za nim. Zaryzykowałem, powtarzając sobie, że jeśli wpadnę w pułapkę, użyję broni. Prowadzili mnie do wyjścia. Byłem tym rozczarowany, ale wkrótce okazało się, że źle oceniłem ich intencje. Temidzi, znalazłszy się w niebezpieczeństwie, prosili o pomoc.