— O pomoc?
— Właśnie! Tuż przy wyjściu z groty zobaczyłem Temida miotającego się po ziemi z rozpaczliwym świstem. Dopiero po chwili spostrzegłem, że jego nogę szarpie jakiś opancerzony potwór wielkości wilka. Puściłem się biegiem, zapalając reflektor. Stłoczeni Temidzi bezradnie. wywijali kolczastymi pociskami, bojąc się zranić napadniętego. Niesamowitą orgią gwizdów bezskutecznie chcieli odstraszyć drapieżcę. Trzymałem w dłoni pistolet gotowy do strzału, lecz, aby nie poparzyć Temidów, mogłem go użyć tylko z bliska. Dopadłszy do miejsca boju, pochyliłem się nad drapieżnikiem i celując w przednią część pancerza, gdzie powinien być mózg, nacisnąłem wyzwalacz noża. Cielsko wygięło się i znieruchomiało po chwili.
Paszcza potwora tkwiła silnie w ciele ofiary, więc musiałem oddzielić głowę od tułowia, a potem rozkrajać szczęki. Inaczej nie uwolniłbym świszczącego z bólu Temida. Rana, bardzo głęboka, zadana była jedynymi dwoma zębami mięsożercy, służącymi do przytrzymywania zdobyczy i prawdopodobnie taszczenia jej żywcem. Kły zwarły się poza kością. Jeszcze po dokładnym zdezynfekowaniu obawiałem się, czy ślina bestii nie zwiera toksycznych substancji. Takich objawów jednak nie spostrzegłem, a zęby drapieżcy nie miały rowków ani kanałów jadowych. Ubytek krwi o zielonkawożółtej barwie nie był groźny dla życia pacjenta. Zastosowałem maść powodującą szybkie gojenie ran i założyłem bandaże. Temid trzymał się dzielnie w czasie całego zbiegu.
— No a jak zareagowali jego pobratymcy? — spytał Szu.
— Ten wypadek podniósł niezmiernie mój autorytet, choć nie rozproszył nieufności — odrzekł Renę z dumą. — Nie wątpię, że moje postępowanie określili mianem cudu w swoim świszczącym języku. Zaraz też rekonwalescent i kilkunastu innych Temidów poczłapało jednym z bocznych korytarzy, gestami wzywając mnie do towarzyszenia im — kontynuował opowieść. — W blasku latarki niebawem ukazała się duża, wysoko wysklepiona nisza. Szczególnie zaciekawiły mnie kości, płytki rogowe, rozmaite narośle i zęby zwierząt sterczące na długich kijach pod ścianami. Chętnie zapoznałbym się bliżej z tymi eksponatami, lecz nie sprzyjały temu względy taktyczne. Ta grota okazała się bowiem miejscem narad starszyzny, połączonych z jakimiś ceremoniałami kultowymi. Kiedy byliśmy już tam wszyscy, jeden z Temidów pociągnął mnie za rękaw i niemal przemocą posadził na dużym płaskim kamieniu pokrytym plamami. Miał on na szyi łańcuch z pięciokątnych ogniw misternie wykutych w jakimś jasnosrebrzystym stopie, w którym przeważają prawdopodobnie metale lekkie. Była to pewna anomalia w świecie Temidow, którzy chyba nie noszą żadnych okryć ani ozdób. Ale wróćmy do tematu. Otóż po chwili zobaczyłem Temida, który wlókł ubitego przeze mnie drapieżnika. Za nim postępowali dwaj inni, niosąc głowę i odciętą szczękę rabusia. Temid z łańcuchem, którego nazwę kapłanem hordy, szeroko rozłożył ręce i wskazał swoim pobratymcom wystające ze szczęk zębiska napastnika. Gdy powiódł wzrokiem po ścianach, wciąż wydając gwizdy, chyba domyśliłem się sensu tej przemowy. Pośród wielu czaszek i kości nie było ani jednego takiego zęba. Prawdopodobnie obwieszczał wagę mego zwycięstwa nad potworem. W tym momencie do mówcy podeszło z boku kilku Temidow, kołysząc się rytmicznie jakby w rytualnym tańcu. Jeden niósł w skupieniu płytę stanowiącą pięciokąt foremny o boku długości przedramienia. Uderzała niezwykle piękna barwa przedmiotu, niemal identyczna z płomieniem. Wiedziałem, że płyta jest tworzywem sztucznym. Gdy kapłan z gestami niemal zalęknionej czci wręczył mi ją wśród chóralnych gwizdów, przekonałem się o jej zdumiewającej lekkości. Nie ważyła nawet stu gramów, a jak się przekonałem delikatnie stuknąwszy palcem, nie była ani porowata, ani pusta wewnątrz.
Renę przerwał opowieść i zamyślił się.
— A więc jeszcze jeden zaskakujący kontrast! — powiedział Allan. — Połączenie dwóch odległych epok rozwoju cywilizacyjnego… Musisz zobaczyć obelisk, o którym ci mówiłem. Wygląda na to, że jest to uszkodzona część jakiegoś ogromnego urządzenia, które służyło kiedyś nie bogom, lecz kosmicznym braciom Temidow. Albo może pomnik chwały techniki, pamiątka jakiegoś ważnego wydarzenia w dziejach Temy, postawiona w tym miejscu i zapomniana przez tych, którzy ją tu zostawili, a teraz ich potomkowie lub krewniacy biją przed ową machiną-pomnikiem pokłony i składają całopalne ofiary.
— Powiedziałeś „potomkowie”… — zdziwiła się Ingrid.
— Są trzy możliwości: albo te twory wysokiej techniki przywiezione zostały na Temę przez jakichś gości spoza Układu Proximy, albo istniała tu przed tysiącami lat wysoka cywilizacja istot pochodzenia temiańskiego, a więc najprawdopodobniej blisko spokrewnionych z Temidami. Istoty te wyginęły lub wyemigrowały, a Temidzi są ich dalekimi krewniakami. Myślę jednak, iż nie można wykluczyć, że z jakichś nieznanych powodów nastąpił tu regres cywilizacyjny, a może nawet biologiczny twórców tutejszej cywilizacji. I właśnie Temidzi są ich potomkami. Co sądzisz o tym. Renę?
Zoolog nie odpowiedział.
— Która godzina? — zapytał z niepokojem.
— Osiemnasta czterdzieści pięć — odpowiedziała Ingrid. — O co ci chodzi?
— Już powinni tu być.
— Hans i Wład? Nie denerwuj się. Zaraz przylecą.
— Powiedz wreszcie, dla kogo te szczepionki — wtrącił Allan.
— Właśnie! — podchwycił Szu. — Mówiłeś na początku o jakiejś epidemii.
— No więc słuchajcie! Właśnie dochodzę do tej sprawy. Muszę kończyć, bo skoro tylko wylądują, lecę do moich Temidow. Otóż zaszczyciwszy mnie tym sterylność ścian i podłóg. W tym celu przesłał na Sel opracowane przez siebie wskazania dla uniwerproduktorów wytwarzających narzędzia badawcze i po niespełna dwóch tygodniach przesyłka z centralnej bazy wylądowała na kosmo-dromie Jedynki. Tam już czekali na nią Wład i Ast, aby przewieźć aparaturę zwaną chemotropem do Miasta Temian.
Nie była to pora szczególnie sprzyjająca przelotom. Tema zbliżała się do periastronu i z godziny na godzinę warunki meteorologiczne oraz sejsmiczne pogarszały się fatalnie. Na dobitkę w tym samym czasie pojawiły się zakłócenia łączności radiowej na rzadko spotykaną skalę, które tuż przed startem samolotu doprowadziły do całkowitego zerwania łączności. Co gorsza, ostatni odebrany komunikat mówił o zbliżaniu się do Pustyni Czerwonych Piasków wielkiego tornada, które w ciągu godziny mogło również dosięgnąć Miasta Temian. W tej sytuacji Allan, pełniący samotnie dyżur w Jedynce, nie wyraził zgody na start Włada i Ast.
— Polecicie, jak tylko miniemy periastron. To znaczy za siedemdziesiąt parę minut. Nie macie się co spieszyć. W tym czasie poprawi się z pewnością także łączność. Zakłócenia nie trwają na ogół dłużej niż pięćdziesiąt minut. Powinniście być na miejscu jakieś trzy godziny przed zachodem Proximy.
— Boję się o nich — Ast spojrzała błagalnie na Włada. — Jeśli tornado przejdzie przez teren wykopalisk…
— Mogę polecieć sam. Już nieraz prowadziłem maszynę przy takiej pogodzie — powiedział nieco chełpliwie Kalina.
— Nie ma mowy. Jeśli polecimy, to razem. Można by spróbować zlikwidować lub zepchnąć wir na inny tor pociskami termicznymi. Powinny tu być w magazynie.
— Nie zdążycie dolecieć — stwierdził Allan. — Nie mówiąc już o tym, że nie mam prawa was wypuścić. Wiesz o tym dobrze, Ast.
— A jeśli im się coś stanie?
— Jeśli te nowo odkryte podziemia mają aż tak potężne stropy, to na pewno nic im nie grozi. Naprawdę, wierz mi, nie ma potrzeby ryzykować. Zjecie ze mną obiad i odlecicie.
— Nie będę nic jadła — Ast spojrzała na brata ze złością. — Nie potrzebuję twego obiadu.