Выбрать главу

— Stop! — przerwała Ast. — Czy u Temidów istnieje pojęcie świata i rządzenia?

— Rozumiem, o co ci chodzi, i masz tu trochę racji. To moja wina: zbyt swobodnie używam pojęć zdefiniowanych w naszym świecie. Temidzi' nie mają władców i nie zn'ają pojęcia „rządzić”. Autorytet przywódcy hordy ma czysto użytkową postać. Kłopoty z władzą to jeszcze dla nich daleka przyszłość. Pojęcie świata jest już bardziej adekwatne do naszego: świat to Temidzi, zwierzęta, rośliny, jezioro, skały. Z wyjątkiem nieba: Proximy, gwiazd i planet. Ciekawe, że podobnie jak w naszych starożytnych mitach niebo jest domeną bogów. A bogowie to istoty, które urodziły świat i mogą go zabić. Rodzenie, śmierć, a także problemy pokrewieństwa są dobrze „przekonsultowane” z Te-midami i nie ma tu żadnych nieporozumień.

— Powiedzmy…

— Dwaj bogowie to „Bracia”. Trzeciego nazywają: „Niebrat-brat”. Nie bardzo wiadomo jeszcze, o co tu chodzi. „Niebrat-brat” jest dobry, ale słaby i chory. Dwaj pozostali bracia są silni i zdrowi, jeden jest dobry, drugi zły. A teraz niespodzianka, otwierająca pole do spekulacji: bóg „Niebrat-brat” ma to samo brzmienie w jeżyku gwizdów jak Proxima. Bogowie „Bracia” — indentyczne z dwoma słońcami Tolimana — gwiazdami A i B. Można oczywiście powiedzieć, że to trójca najjaśniejszych obiektów na niebie, że Temidzi uwielbiają trójkę, bo są trójpalczaści i występują u nich trzy rodzaje płci. Ale może być też inna przyczyna. Ściślej: inne źródło informacji tworzącej podstawę mitu…

— Temianie?

— Właśnie. Posłuchajcie jeszcze, jak Temidzi określają istotę pająkowatą na rysunku pod obeliskiem, a także naszego Łazika. Jest to „bóg-niebóg”, dobry, jeden-dużo. „Dużo” oznacza u nich „więcej niż sześć palców” i może być to równie dobrze „siedem” jak „tyle ile małych i dużych bogów”, to znaczy gwiazd na niebie. Łazik byłby więc chyba kolejnym wcieleniem Temianina. Zresztą zdaje się to potwierdzać fakt, że wszystkie przedmioty i narzędzia, będące tworem wysokiej techniki, opatrują przymiotnikiem podobnym brzmieniowo do ich wyrazu „bóg-niebóg”.

— Może klucz do tych zagadek znajduje się właśnie w Mieście Temian? — zapytała na wpół twierdząco Ast.

— Nie wiem. Dla mnie oni pozostają mgłą. Torus Karlsone,' oazy ciepła, obelisk, zasypane budowle… Zgoda! To są konkretne dowody. Ale tak naprawdę?… Wszystko tonie we mgle. Do mnie, jako biologa, przemawiają ingerencje w przyrodę żywą, jakich ktoś dokonał tu ongiś, a zwłaszcza — jakich dokonuje na naszych oczach! Nazwałem swoistym „cudem” to, że flora i fauna nie poniosła na Temie istotnych uszczerbków w obliczu kataklizmu, który kompletnie przeinaczył jej klimat, zniszczył dawne biotopy i stworzył nowe, całkiem odmienne. „Cudem” w cudzysłowie, bo przecież nie wierzę w irracjonalne podłoże czynników, które ocaliły biosferę. Takim czynnikiem mógł być tylko Rozum. Stwierdziliśmy z Renę, że na dawnej Temie przeważał zielony kolor listowia. Teraz wiemy ponadto, że niebieska barwa liści dzisiejszej flory wiąże się z tym, iż współżyje ona z „beczułkami” — formą drobnoustrojów obecnych w glebie na powierzchni całej planety. Udało mi się stwierdzić, 'e tym bakteriom zawdzięczają mrozoodporność rośliny, które przez całe ery geologiczne żyły w ciepłym klimacie. I oto okazało się, że „beczułki” powstały dwa tysiące lat temu, równocześnie ze zmianą orbity Temy! Mało tego: nie są blisko spokrewnione z żadnymi tutejszymi mikroorganizmami — co przecież musiałoby zachodzić, gdyby tak niedawno powstały drogą specjalizacji, czyli przemiany jednych gatunków w inne.

— Może jednak sama przyroda…

— Nikt nie nabierze mnie na to, iż te szokujące zbiegi okoliczności dokonały się normalnie, pod naporem mechanizmów ewolucji. Można wszakże odparować, że również to należy do historii, bo stało się dwa tysiące lat temu. Ale nie sposób.powiedzieć tego o „cudzie”, który wydarzył się już po naszym przybyciu na Temę.

Pamiętam ten wieczór — podjął po chwili. — Było to tu, w Jedynce. Podobnie jak dziś, Tema podchodziła do periastronu. Świst wichury, plusk deszczu i lekkie wstrząsy podziemne… Wróciłem z Ingrid z obchodu puszczy i zająłem się badaniem zakażonych porostów. I wtedy okazało się, że zaraza ustąpiła. Infekujący „beczułki” bakteriofag TY-112 przestał istnieć. Już sam ten fakt byłby trudny do zrozumienia. Zagadka sięgała jednak znacznie głębiej. TY-112 nie przepadł bez śladu; lecz uległ mutacji, która od razu przekształciła go w nowy gatunek o podobnej budowie, ale całkiem odmiennych właściwościach. Nie tylko był on nieszkodliwy dla zdrowych „beczułek”, lecz — z kolei — uzdrawiał chore, już skazane na zniszczenie, wskutek postępujących procesów rozpadu wywołanych zarażeniem. Mało tego! Wsparte jego działaniem „beczułki” cofały destrukcyjne zmiany, jakie zaszły w porostach, a także w mchach. I jeszcze nie koniec na tym. Własnym oczom nie wierząc, stwierdziłem z osłupieniem, że nie była to mutacja jednostkowa, jak zawsze się dzieje: uległy jej równocześnie wszystkie TY-112! Jakiekolwiek próbki badałem, z rozmaitych miejsc, dotyczące odrębnych gatunków porostów i mchów — wszędzie rozgościł się nowy bakteriofag i spełniał swoją dobroczynną misję. Oznaczyłem go jako TS-112, a potocznie nazywam sanatoriu-sem, czyli uzdrowicielem.

— Tak byłeś pewny? — Ast spojrzała na brata z dezaprobatą.

— Nie byłem pewny. W czasie naszej wyprawy do Kotliny Pięciokąta powiedziałem Renemu o odkryciu. Oświadczył, że to bzdura, że musiałem coś sknocić, że widać warunki w laboratorium były niedostatecznie sterylne, że mogła przypadkowo wydarzyć się jakaś mutacja, którą rozwlokłem, zakażając jedne kolonie od drugich. Zresztą po zastanowieniu uwierzyłem, że tak rewelacyjny wynik powstał tylko z mego niedopatrzenia: kłócił się przecież z podstawowymi prawami biologii, z rachunkiem prawdopodobieństwa, a nawet ze zdrowym rozsądkiem. Ale mimo usilnych starań nie umiałem wykryć błędu w swych badaniach, o powtórzenie ich prosiłem najpierw Renćgo, a później moją mamę. W świetle oczywistych faktów, wyzbywszy się niedowierzań, przyznali mi rację. Dlatego teraz tu siedzę i nie ruszę się stąd, póki nie wyjaśnię sprawy do końca. Zdaje mi się, że wpadłem na trop mechanizmu, który uwarunkował zbiorową mutację bakteriofagów TY-112. I powiem wam: tak czy inaczej, ten „cud” ustąpienia zarazy jest dziełem tych samych biokonstruktorów, którzy dwa tysiące lat temu stworzyli „beczułki”. Zadziałali oni w skali planety takim czynnikiem, który precyzyjnie wywołał w każdym poszczególnym TY-112 tę samą mutację, z góry przez nich zaprogramowaną.

— Rzeczywiście to dziwne — powiedział w zamyśleniu Wład. Ast spojrzała na zegarek.

— No cóż… Mam nadzieję, że jesteś na właściwym tropie. Ale chyba Proxima minęła już periastron… Możemy lecieć.

Z pułapu kilkunastu kilometrów dało się odróżnić mgliste zarysy pustyni i oceanu. Powierzchnia planety przypominała mapę oglądaną przez zakopcone szkło. Wład latał tu jednak wiele razy w różnych warunkach pogodowych i orientował się dobrze w położeniu wykopalisk.

Nie mieli żadnych wiadomości ani od Szu i Jaro, ani z Jedynki, Dwójki czy Kotliny Pięciokąta. Łączność radiowa była nadal bardzo zła, choć już od pół godziny zakłócenia powinny się skończyć. Mimo rozpaczliwych wysiłków Ast niczego nie mogła wyłowić z powodzi świstów, trzasków i szumów.