Joanna rozpłaszczyła się na stalowym schowku.
— Co to było? — spytał Greg, dłońmi i kolanami opierając się o reling. — Co się dzieje? — Jego głos drżał ze strachu.
Joanna wstała.
— Rozpada się obraz ujednolicający — wyjaśniła. — Synapsy chaotycznie rozbłyskują.
— Musimy włożyć kamizelki! — Greg zerwał się na równe nogi, otworzył schowek, wyciągnął kamizelkę ratunkową i wyciągnął ją w stronę Joanny. — Opuszczamy statek!
Wpatrywała się w niego spokojnie.
— Nie możemy.
Rzucił kamizelkę pod jej nogi, sięgnął po następną i zaczął ją wkładać.
— Czemu? — spytał, usiłując prawidłowo zawiązać sznurki.
Spojrzała na niego z litością.
— Bo to my jesteśmy statkiem.
Znieruchomiał z dłońmi wciąż zaciśniętymi na węzłach. Wbił w nią przerażony wzrok.
— Greg, nie żyjesz, tak samo jak ja. Zmarliśmy na oddziale nagłych wypadków. Doznałeś rozległego zawału.
— Codziennie ćwiczę na siłowni — sprzeciwił się.
— To bez znaczenia. Zderzyliśmy się z górą lodową i toniemy, a wszystko to… — Machnęła ręką, pokazując pokład, puste żurawiki, ciemności. — To tylko metafora rzeczywistych zdarzeń, obumieranie neuronów czuciowych, brak łączności synaptycznej. — Biedny, śmiertelnie ranny mózg wbrew sobie łączy wrażenia i obrazy, usiłując zrozumieć śmierć.
Wpatrywał się w nią, nie starając się zamaskować wyrazu rezygnacji na twarzy.
— Załóżmy, że to prawda, a jeśli to prawda, co powinniśmy zrobić? — Ogarnęła go wściekłość.
Dlaczego wszyscy mnie o to pytają, zastanowiła się Joanna. Trzeba wierzyć w Jezusa. Dobrze się sprawować. Nie oszukiwać. Pamiętać to, co ważne. Starać się zapanować nad lękiem.
— Nie wiem — odparła, żałując jego, żałując siebie. — Widzisz, jest za późno, abyśmy się uratowali, lecz wciąż mamy szansę ocalić Maisie. Gdyby tylko udało się nam przekazać wiadomość…
— Maisie?! — wrzasnął z furią i pogardą. — Musimy dbać o własną skórę. Każdy zajmuje się sobą. — Powiązał sznurki w supeł. — Nie ma wystarczająco wielu łodzi ratunkowych, tak? Właśnie dlatego nie chcesz mi powiedzieć, gdzie są, bo się boisz, że zajmę twoje miejsce. Na pewno są pod pokładem, dobrze mówię?
— Nie! Tam jest tylko woda. — I ciemności. I chłopak z nożem. — Nie schodź tam! — Usiłowała go zatrzymać, lecz zdążył ją ominąć i podejść do drzwi. — Greg! — Rzuciła się w pogoń.
Szarpnięciem otworzył drzwi, za którymi krył się mrok, zniszczenie.
— Czekaj! — zawołała Joanna. — Kevin! Panie Briarley! Pomocy! SOS!
Rozległ się odgłos kroków ludzi biegnących od strony rufy.
— Szybciej! — krzyknęła i odwróciła się w ich kierunku. — Musicie mi pomóc. Greg…
Ujrzała niezgrabnego, białego psa o wielkich uszach, pędzącego ku niej po pokładzie i ciągnącego za sobą skórzaną smycz. Joanna pomyślała, że to francuski buldog, ten sam, o którym wspominała Maisie.
— Ej, chodź tu! — przywołała go, lecz zwierzę ją zignorowało i przebiegło obok. W jego oczach widać było panikę typową dla psów usiłujących odnaleźć pana.
— Czekaj! — Joanna pobiegła za nim i chwyciła koniec smyczy. Podniosła psa i mocno go przytuliła. — Już dobrze — uspokajała go. — Wszystko w porządku. — Spojrzał na nią wyłupiastymi brązowymi oczyma, cały czas głośno dysząc. — Nie bój się. Mam…
Rozległ się dźwięk. Joanna podniosła głowę. Na najwyższym stopniu schodów dla załogi stał Greg i wpatrywał się w roztaczające się niżej ciemności. Zszedł stopień niżej.
— Nie idź tam! — wrzasnęła Joanna. Wepchnęła psa pod pachę i podbiegła do drzwi. — Stój! — ryknęła, lecz drzwi już się za nim zamknęły. — Zaczekaj!
Wolną ręką chwyciła gałkę, lecz nie mogła jej przekręcić. Pośpiesznie postawiła psa, owinęła koniec smyczy wokół nadgarstka i ponownie szarpnęła gałkę. Drzwi były zamknięte na klucz.
— Greg! — zawołała. — Otwieraj!
Całym ciężarem ciała naparła na drzwi i popchnęła je.
— Otwórz! — Załomotała w szklane drzwi, krzycząc: „ Co to za bufet?” Uderzone szkło zadrżało, a kartka z napisem „ Czynne od 11.00 do 13.00” się zatrzęsła. Kobieta w środku podniosła wzrok znad miseczek z czerwoną galaretką. „Jeszcze nie ma pierwszej!” Na dowód pokazała zegarek, lecz gdy sama na niego spojrzała, nie wskazywał za dziesięć pierwsza, tylko dwadzieścia po drugiej.
Klęczała, kurczowo ściskając jeden z pustych żurawików po łodziach ratunkowych. Mały buldog kręcił się pod jej nogami, patrzył w górę i drżał. Smycz sunęła za nim po pochyłym pokładzie. Joanna ze zgrozą uświadomiła sobie, że ją puściła. Jak mogła to zrobić?
Dwukrotnie owinęła rzemień wokół nadgarstka i zacisnęła go w pięści. Następnie wzięła psa na ręce i się zachwiała, opierając o reling. Przechył znacznie się pogłębił.
— Muszę znaleźć ci kamizelkę ratunkową — postanowiła i poszła z psem w ramionach. Wdrapywała się po pokładzie, usiłując omijać osuwające się leżaki, klatki na ptaki i wózki reanimacyjne.
Pomyślała, że jest w niewłaściwym skrzydle. Muszę się dostać na pokład łodziowy. Nagle usłyszała muzykę.
— Orkiestra grała na pokładzie łodziowym — przypomniała sobie i skierowała się na górę, ku melodii.
Muzycy zaklinowali fortepian w kącie między głównymi schodami i kominem. Sami stanęli z przodu, przyciskając skrzypce do piersi jak tarcze. Gdy Joanna podeszła bliżej, dyrygent uniósł batutę, muzycy przycisnęli skrzypce brodami, unieśli smyczki i zagrali. Joanna czekała, przyciskając do siebie psa, lecz usłyszała ragtime, żywy, nieregularny.
— To jeszcze nie koniec — wyjaśniła psu, minęła muzyków i przeszła obok holu pierwszej klasy. — Wciąż jeszcze mamy czas, koniec nadejdzie dopiero wtedy, gdy zagrają Bliżej Ciebie, Panie.
Znalazła schowek. Odsunęła przeszkadzającą jej kroplówkę oraz nosze na kółkach przykryte białym prześcieradłem i chwyciła kamizelkę ratunkową. Postawiła psa na białym schowku, aby włożyć mu kamizelkę. Owinęła ją wokół jego kanciastego tułowia i przesunęła przednie łapy przez otwory na ręce. Sięgnęła po zwisające sznurki… „Pójdź, niech cię ujmę!”, pan Briarley zacytował fragment z Makbeta „Nie mam cię, a jednak ciągle cię widzę. Fatalne widziadło!” Ricky Inman odchylił się razem z krzesłem do przodu i do tylu, a Joanna zapatrzyła się w niego zafascynowana, oczekując, aż straci równowagę. „Jestżeś sztyletem tylko wyobraźni? Rozpalonego tylko mózgu tworem?*” [William Shakespeare, Makbet, op. cit.] i Ricky upadł do tylu, po drodze łapiąc się ściany i włącznika światła, a gdy zgasło światło, pan Briarley powiedział: „Otóż to, panie Inman, Zgaszę światło, A potem — zgaszę światło”* [William Shakespeare, Otello, op. cit.], i cała klasa wybuchnęła śmiechem, lecz to nie było śmieszne, zapadła ciemność. Było ciemno”, opowiadała pani Davenport, robiąc długą przerwę między jednym a drugim słowem, a znudzona, zobojętniała Joanna spytała: „Czy może to pani opisać?”, na co pan Briarley odpowiedział: „Słońce nie świeciło i gwiazdy pociemniały”.
Kurczowo trzymała się relingu, połową ciała wychylając się za burtę. Ponownie puściła psa, który rozpłaszczył się u jej stóp, skowycząc i ześlizgując się po stromym pokładzie.