Выбрать главу

Wstał. Dobrze. W dziale kadr zdobędę numer pani Hobbs. Dowiem się, kto jeszcze tamtego dnia leżał na czwartym piętrze wschodniego skrzydła. Porozmawiam z Vielle i z Bobem Yanceyem. Jeszcze raz spróbuję.

Ponownie włączył pager i poszedł po schodach na górę, położył rękę na drzwiach, aby je otworzyć, a potem zbiegł na półpiętro. Zerwał żółtą taśmę i oderwał jej końce z poręczy.

Zaniósł ją na górę do pokoju pielęgniarek. Jedna z nich rozmawiała przez telefon, odwrócona plecami do wejścia.

— Klatka schodowa na pierwszym piętrze jest otwarta. Farba wyschła — oznajmił i położył na biurku zwój taśmy. — Czy Maurice Mandrake wciąż rozmawia z panią Davenport?

— Chwileczkę — powiedziała do słuchawki pielęgniarka, następnie spojrzała kątem oka na Richarda i skinęła głową.

— Dzięki — odparł i poszedł w stronę windy.

— Nie, zaraz, panie doktorze — zawołała pielęgniarka, zasłaniając ręką mikrofon. — Nie wiedziałam, że to pan… — Wrócił do pokoju pielęgniarek. — Szukał pana ktoś z nagłych wypadków. Nie miałam pojęcia, że jest pan na tym piętrze, bo wyszłabym pana szukać. To było jakieś dwie minuty temu…

— Chodzi o Vielle Howard? — przerwał.

— Tak mi się wydaje. Pytałam inne pielęgniarki, ale nie sądziły, aby mógł pan…

— Powiedziała, że mam do niej zadzwonić czy przyjść na oddział?

— Oznajmiła, że ktoś czeka na pana w pańskim laboratorium.

— Kobieta czy mężczyzna?

— Mężczyzna — odparła pielęgniarka.

Richard pomyślał, że to Carl Aspinall, i popędził do windy. Na pewno zmienił zdanie. Pewnie przemyślał to, co powiedziała Kit.

Kiedy jednak dotarł na piąte piętro, przed drzwiami do laboratorium nie zastał Carla.

Czekał tam pan Pearsall.

Rozdział 55

„Jeszcze chwila i was opuszczę, dokąd — nie wiem. Znikąd przybywamy, donikąd zmierzamy. Czym jest życie? Rozbłyskiem robaczka świętojańskiego w nocy”.

Ostatnie słowa Crowfoota, wodza Indian z plemienia Czarnych Stóp

Pojawiły się robaczki świętojańskie. Zapalały się i gasły w otaczających ją ciemnościach. Joanna pomyślała, że jest w Kansas. To musi być element retrospekcji życia. Na pewno zbliża się do jej końca, skoro przypomina sobie dzieciństwo, odwiedziny u krewnych w Kansas, biegi w ciemnościach z kuzynami, ze słoikiem na świetliki w jednej ręce i mosiężną zakrętką w drugiej, przygotowaną do zamknięcia słoika, gdy wpadnie do niego owad. Mokra trawa ocierająca się o kostki, intensywna, słodkawa woń peonii, unosząca się w wieczornym powietrzu.

Tylko że to nie był wieczór, ale noc. Bez względu na to, jak późno mogli kłaść się spać, nigdy nie zapadały równie nieprzeniknione ciemności. Niebo zawsze rozświetlała niebieskawofioletowa poświata i nawet kiedy rozbłysły gwiazdy, wciąż widoczne były sylwetki domów i uginających się topól. Na mrocznym ganku siedzieli dorośli; dawało się też odróżnić od siebie inne dzieci.

Nie widziała trawy, na której siedziała, ani domu, ani własnej ręki, wyciągniętej przed twarz. Zrobiło się ciemno, choć oko wykol, nie pomogły nawet robaczki świętojańskie.

— „Księżyc nie świecił i gwiazdy pociemniały” — powiedziała głośno.

Gwiazdy. Świeciły wyraźnie, pewnie, na czarnym niebie, więc dlaczego przyszło jej do głowy, że to świetliki? Bez wątpienia widziała gwiazdy, jasne i migoczące, rozsypane aż po horyzont. Wszyscy rozbitkowie z Titanica to potwierdzali. Gwiazdy nie przygasały blisko ziemi, świeciły tak samo intensywnie nawet tuż nad wodą.

Woda. Joanna pomyślała, że przeżyła zatonięcie. Płynę na jakimś przedmiocie z Titanica, na leżaku. Ale przecież leżaki wykonano z listewek, a powierzchnia pod nią była szeroka i gładka. Fortepian. To na pewno fortepian z restauracji A La Carte.

Tylko że fortepiany nie unoszą się na wodzie. W filmie Fortepian instrument poszedł na dno jak kamień, ciągnąc bohaterkę za sobą pod zimną, zgubną wodę. Może to jest aluminiowy fortepian z Hindenburga. Ważył zaledwie 179 kilogramów.

I tak by zatonął. A może właśnie tonął. „Prędzej czy później każdy okręt pójdzie na dno”, oświadczył pan Wojakowski, a może ten tonął bardzo wolno dlatego, że ocean był wyjątkowo spokojny. Rozbitkowie mówili, że tamtej nocy woda była gładka jak szkło, a odbicia gwiazd nie mąciła najmniejsza fala.

Joanna wyciągnęła rękę, dotknęła klawiatury, a pod nią wody. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że drugą ręką trzyma coś kurczowo w zgięciu ramienia.

Francuski buldog, uświadomiła sobie. Musiałam go chwycić, kiedy spadałam. Pamiętała jednak, że wszystko wypuściła, rzuciła do wody, a jej puste, otwarte dłonie unosiły się w ciemnościach.

Przypomniała sobie o kamizelce ratunkowej. Usiłowała wymacać jej sznurki, lecz ich nie znalazła. Nachyliła się nad psem, chcąc go obejrzeć. Było zbyt ciemno, lecz wyczuwała jego jedwabistą głowę i drobne ciało przytulone do jej boku. Nie poruszał się.

— W porządku, piesku? — spytała, nasłuchując, czy dyszy i czy jego małe serce bije, lecz niczego nie usłyszała.

Niespokojnie pomyślała, że może utonął, lecz w tej samej chwili przytulił się mocniej do jej boku.

— Nic ci nie jest — ucieszyła się. — Maisie będzie zadowolona.

Maisie. Przypomniała sobie, jak usiłowała pokonać mrok zapomnienia, jak bardzo starała się zapamiętać treść wiadomości, aby móc ją wysłać.

— Jak tylko nas uratują, wyślę Richardowi wiadomość — oświadczyła pieskowi.

Zapatrzyła się w ciemności. Carpathia przybędzie za dwie rodziny. Rozejrzała się wokół, szukając na horyzoncie świateł statku, lecz dostrzegła wyłącznie gwiazdy. Podniosła głowę, starając się znaleźć Wielką Niedźwiedzicę. Carpathia przybyła z południowego zachodu. Gdyby Joannie udało się zlokalizować Wielką Niedźwiedzicę, znalazłaby Gwiazdę Polarną i wiedziała, skąd przypłynie ratunek.

W letnie dni w Kansas wypatrywali Wielkiej Niedźwiedzicy. Biegali po chłodnej trawie, usiłując gołymi rękoma łapać robaczki świętojańskie, a gdy drogą jechał samochód, krzyczeli: „Auto!” i padali na plecy bez ruchu, czekając, aż jego reflektory omiotą okolicę jaskrawym światłem. Udawali martwych. A nawet kiedy samochód już pojechał, wciąż leżeli i wpatrywali się w gwiazdy, pokazując sobie gwiazdozbiory.

— To jest Wielka Niedźwiedzica. — Wskazywali palcami. — A to Mleczna Droga. A to Syriusz.

Gwiazdozbiory znikły. Joanna wyciągnęła szyję, chcąc znaleźć Strzelca, długie pasmo Mlecznej Drogi pośrodku nieba. Widziała jednak wyłącznie gwiazdy. Migotały jasno, wyraźnie, do samej wody, tak nieruchomej, że Joanna nie słyszała fal uderzających o pianino. Ani jedna zmarszczka nie mąciła odbić gwiazd, spokojnych i wyraźnych, jakby wcale nie były odbiciami, jakby wokół nie rozciągała się woda, tylko niebo.

Przytuliła psa.

— Wiesz, Toto, wydaje mi się, że nie jesteśmy już w Kansas. — Podkuliła nogi, odsuwając je od krawędzi fortepianu.

Nie płynęli Atlantykiem, a przedmiot, na którym się znalazła, nie był fortepianem. Raczej stołem do badań albo szufladą w kostnicy. Albo metaforą rozbitków z jej świadomości, unoszących się na wraku jej ciała, podczas gdy ostatnie synapsy rozbłyskiwały jak gwiazdy, jak robaczki świętojańskie.

Z kolei Atlantyk stanowił metaforę innego miejsca. Może rzeki Styks albo Jordan. Albo Tamtej Strony pana Mandrake’a. Nie, nie Tamtej Strony, uznała Joanna. To zupełnie nieznane miejsce, bez związku ze światem.