— Słońce wschodzi — zwróciła się Joanna do małego francuskiego buldoga, chociaż wciąż go nie widziała. Przyjrzała się uważnie niebu na wschodzie, szukając paska jasności nad horyzontem. Nie potrafiła jednak go dostrzec, a światło, jeśli rzeczywiście było to światło, przesiąkało równomiernie ze wszystkich kierunków nieba, jeśli to naprawdę było niebo.
Światło pojawiało się tak powoli, że Joanna uznała, iż się pomyliła, a szarzejący mrok to wytwór jej wyobraźni. Po niedługim czasie wyszły gwiazdy, niejedna po drugiej, lecz wszystkie naraz, niebo zrobiło się grafitowe, a potem szare. Zerwał się lekki wiatr, a noc zmieniła się we wczesny, chłodny poranek.
Już czwarta, pomyślała Joanna. O tej porze przybyła Carpathia, pokonawszy pełną parą pięćdziesiąt osiem mil w trzy godziny, zabójcze tempo. Ludzie w łodziach ratunkowych ujrzeli statek w ciemnoszarym przedświcie, najpierw światła, a potem wysoki komin wyrzucający dym. Chociaż Joanna bardzo uważnie wpatrywała się na południowy zachód, nie dostrzegała ani świateł, ani dymu.
Pomyślała, że nic tam nie ma, ale w miarę, jak jaśniało, coraz lepiej widziała postrzępiony horyzont, jakby zniekształcony daleką linią gór. Obudziła się w niej nadzieja. To Błogosławione królestwo, uznała. Albo Wyspa Avalon.
— Może jednak jesteśmy uratowani — powiedziała, spoglądając na psa. W tej samej chwili przekonała się, że nie trzyma w rękach francuskiego buldoga, tylko dziewczynkę z pożaru cyrku w Hartford, Małą Panienkę 1565. Miała usmoloną twarz, a jej loki pokrywał popiół.
— Nigdy nie miałam psa — oświadczyła dziewczynka. — Jak się nazywa? — Joanna ujrzała w jej ramionach francuskiego buldoga.
Potem strzepnęła z jej włosów płatek popiołu.
— Nie wiem — stwierdziła.
— W takim razie nadam ci imię. — Mała zwróciła się do pieska i uniosła go w górę, usmarowanymi dłońmi obejmując go w talii. — Nazwę cię Ulla.
Ulla.
— Kim jesteś? — zaciekawiła się Joanna. — Jak masz na imię? — Ze strachem czekała na odpowiedź. Oby nie Maisie. Żeby tylko nie miała na imię Maisie.
— Nie wiem — odparła dziewczynka, unosząc psa za łapy. — Umiesz robić sztuczki, Ulla? Pies w cyrku potrafił skakać przez obręcz. Miał fioletową obróżkę. W takim kolorze.
Wskazała palcem, a Joanna spostrzegła, że niebo przybrało lawendową barwę, a wokół unosiły się na wodzie błyszczące, fioletoworóżowe góry lodowe.
— Pole lodowe — mruknęła Joanna i zapatrzyła się na hiacyntową wodę.
Siedziały na fortepianie z restauracji A La Carte. Szerokie, orzechowe wieko instrumentu unosiło się stabilnie na powierzchni. Na podpórce wciąż stały otwarte nuty.
— Zdaje się, że fortepiany jednak pływają — stwierdziła Joanna i przekonała się, że klawiatura się zanurzyła. W lawendowej wodzie klawisze połyskiwały bladoróżowo i czarno.
— W cyrku była tuba — oznajmiła dziewczynka. — I wielki bęben. Czy Carpathia przypłynie nam na ratunek?
Joanna pomyślała, że nie, pomimo wody i gór lodowych nie znajdują się bowiem na Atlantyku. Zresztą nawet gdyby tam byli, i tak zrobiło się zbyt późno. Carpathia przybyła na długo przed świtem.
Wchodzące słońce zabarwiało niebo, lód i wodę na różowo, aby po chwili zalać wschód światłem. Góry lodowe rozbłysły mężną bielą. Joanna pomyślała, że może właśnie to widzieli pacjenci pana Mandrake’a. Wierzyli, że objawił się im Świetlisty Anioł, lecz się mylili. Pojawiało się przed nimi pole lodowe, błyszczące jak brylanty, szafiry i rubiny w oślepiającym świetle słońca.
— Skacz! — rozkazała dziewczynka. Złączyła ręce, tworząc koło. — Skacz!
Buldog wpatrywał się w nią z zainteresowaniem, przechyliwszy głowę na bok.
Dziewczynka opuściła ręce.
— Co się stanie, kiedy Carpathia tu dopłynie? — spytała.
Carpathia tu nie dotrze, odparła w myślach Joanna. Za daleko dla niej. Nikt tu nie przypłynie, aby nas uratować, bo jesteśmy za daleko.
— Kiedy pasażerowie wchodzą na pokład, ich nazwiska są zaznaczane na liście — oświadczyła dziewczynka. Ściągnęła z włosów wstążkę i zawiązywała ją na szyi psa. — Co im powiem, gdy spytają: „Jak się nazywasz, maleńka?” — Zaplątała nadpaloną na końcach wstążkę w ozdobną kokardę. — Jak ktoś nie zna swojego nazwiska, nie wpuszczają go na statek.
Joanna znowu pomyślała, że to bez znaczenia, bo Carpathia nie przypłynie, ale powiedziała:
— A może nadam ci imię, tak samo jak ty nadałaś Ulli?
— A jakie imię? — spytała sceptycznie dziewczynka.
Na pewno nie Maisie, uznała Joanna. Może imię jakiegoś dziecka, które płynęło Titanikiem. Lorraine. Tylko że Lorraine Allison utonęła. Była jedynym dzieckiem z kajut pierwszej klasy, którego nie uratowano. Na pewno nie Lorraine. To nie może być imię dziecka zmarłego podczas katastrofy. Nie Beatrice Sandstorm ani Nina Harper, ani Sigrid Anderson.
Dziewczynka z Lusitanii, oddzielona od matki — jak ona się nazywała? Ocalił ją ktoś obcy. „Wrzucił ją do łodzi”, w głowie Joanny rozległ się głos Maisie. „Potem za nią wskoczył i się uratowali”.
Helen. Miała na imię Helen.
— Helen — oznajmiła Joanna. — Dam ci na imię Helen.
Dziewczynka złapała psa za przednią łapę.
— Jak się masz? — spytała zwierzę. — Mam na imię Helen. — Obniżyła głos. — Jak się masz? Jestem Ulla. — Puściła łapę psa. — Leżeć, Ulla! — przykazała. — Zdechł pies!
Skołowany buldog usiadł, uniósł ucho. Wiatr, który się zerwał wraz ze świtem, ucichł. Gładka jak szkło tafla wody zupełnie zamarła, lecz niebo się nie zmieniło. Pozostało różowe, połyskując na powierzchni morza, na lodzie i na lakierze orzechowej klapy fortepianu.
— Waruj! — rozkazała dziewczynka. Pies posłusznie znieruchomiał, podobnie jak niebo, woda i morze.
Minęła dłuższa chwila. Helen przestała uczyć psa sztuczek i wzięła go na kolana. Woda całkowicie się wygładziła, upodabniając się do różowego nieba. Słońce jednak nie wzeszło, a na horyzoncie nie pojawił się statek.
— Czy to wciąż doświadczenia graniczne? — zainteresowała się Helen. Postawiła psa na fortepianie i pochylała się nad wodą, wpatrując się w głębinę.
— Nie wiem.
— Dlaczego wciąż tu siedzimy?
— Nie wiem.
— Założę się, że to cisza morska — zadecydowała Helen, leniwie przesuwając dłoń po nieruchomej wodzie. — Zupełnie jak w tym wierszu.
— Jakim wierszu?
— No tym, z ptakiem.
— W Pieśni o starym żeglarzu? — Joanna przypomniała sobie słowa pana Briarleya: „Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, Pieśń o starym żeglarzu nie jest wierszem pełnym porównań, aliteracji i onomatopei. Nie chodzi w niej również o albatrosy i niecodzienną pisownię. To wiersz o zmartwychwstaniu”.
I o czyśćcu, dopowiedziała w myślach Joanna. Pogrążony w wiecznej ciszy morskiej statek z martwą załogą. „Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu!” Zastanawiała się, czy ten statek był naprawdę miejscem kary i pokuty. W Pieśni o starym żeglarzu spadł deszcz, a bryza zmyła grzech, uwalniając załogę. Joanna rozejrzała się po niebie, lecz nie dostrzegła chmur ani wiatru. Panowała śmiertelna cisza.
— Dlaczego pogrążyliśmy się w ciszy morskiej? — zapytała Helen.
— Nie mam pojęcia.
— Jestem pewna, że na kogoś czekamy.
Joanna wyraziła w myślach życzenie, aby tym kimś nie była Maisie.