Akrobatka ruszyła po linie, utrzymując równowagę za pomocą tyczki.
— Za chwilę dojdzie do katastrofy! — krzyczała Maisie. — Wracaj, wracaj!
Dziewczyna szła dalej, ostrożnie, bardzo ostrożnie stawiając stopy w miękkich białych butach. Maisie odchyliła głowę, usiłując dojrzeć wierzchołek namiotu. Ujrzała pozostałych członków rodziny Wallendów, czekających na swoją kolej, aby wejść na linę. Maisie niczego nad nimi nie dostrzegła, jakby dach nie istniał, a zamiast niego rozpościerało się czarne niebo.
Gdyby to było niebo, widziałabym gwiazdy, pomyślała i w tej samej chwili ujrzała jedną z nich. Migotała wysoko ponad głowami linoskoczków, drobny biały punkcik światła. Może wszystko jest w porządku, zawahała się Maisie, wpatrując w gwiazdę. Ponownie zamigotała, a potem rozbłysła jasno, znacznie jaśniej niż reflektor, i przybrała kolor czerwony.
— Pożar! — wrzasnęła Maisie, lecz Wallendowie nie zwrócili na nią uwagi. Akrobatka dotarła do środka liny. Następny w drogę wyruszył mężczyzna.
Maisie, najszybciej jak mogła, przebiegła przez środek areny, chociaż jej nogi grzęzły w trocinach.
— Pali się dach namiotu! — krzyczała, lecz orkiestra również nie zwróciła na nią uwagi.
Popędziła do dyrygenta.
— Musi pan zagrać melodię alarmową! — wrzeszczała bez tchu. — To będzie oznaczało, że cyrk jest w niebezpieczeństwie! Gwiazdy i pasy na zawsze. — Niech pan patrzy! — Maisie szarpnęła go za rękaw i wskazała palcem ogień. Paliła się lina pod dachem namiotu i wyglądała teraz jak nierówna czerwona kreska.
— Schodźcie! — krzyknęła do Wallendów, pokazując płomienie. Jeden z linoskoczków dostrzegł ogień i wskoczył na drabinę, aby zejść. Dziewczyna przypominająca Kit wciąż stała na środku liny. Jakiś akrobata rzucił jej linę. Złapała ją, puściwszy tyczkę, szybko objęła sznur nogami i zsunęła się na ziemię.
— Pożar! — wrzasnął ktoś z widowni i wszyscy ludzie podnieśli głowy, otwierając usta zupełnie jak Maisie. Po chwili konsternacji tłum rzucił się do wyjścia.
Paliła się lina, po której chodzili akrobaci, płonęło olinowanie cyrku, płomienie rozprzestrzeniały się nierównomiernie. Maisie pomyślała, że przypominają wiadomość. SOS. Ktoś chwycił dziewczynkę za ramię. Odwróciła się i ujrzała Pollyannę.
— Musimy się stąd wydostać! — krzyknęła Pollyanna, ciągnąc Maisie przez arenę ku głównemu wejściu.
— Tędy się nie przedostaniemy! — sprzeciwiła się Maisie. — Drogę blokuje korytarz dla zwierząt.
— Pośpiesz się, Molly! — popędzała Pollyanna.
— Nie Molly, tylko Maisie! — zaprotestowała Maisie, lecz orkiestra zagrała Gwiazdy i pasy na zawsze i Pollyanna jej nie dosłyszała.
— Patrz — przykazała Maisie, sięgając ręką do szyi. — Mam na imię Maisie. Przeczytaj sobie na moim identyfikatorze.
Identyfikator znikł. Maisie z niepokojem zaczęła się obmacywać po szyi. Pewnie spadł, kiedy stała przy wejściu i oglądała Wallendów.
— Słuchaj, Margie, czy jak ci tam, lepiej stąd uciekajmy! — Pollyanna chwyciła Maisie za rękę.
— Nie! — sprzeciwiła się dziewczynka i wyrwała rękę z uścisku Pollyanny. — Muszę go znaleźć! — Pobiegła z powrotem przez ring. — Jeśli tego nie zrobię, wówczas jak znajdą moje ciało, nikt się nie domyśli, kim jestem.
— Przecież mówiłaś, że tamtędy się nie wydostaniemy — zawołała Pollyanna. — Twierdziłaś, że tamtędy nie można…
— Elektrody — stwierdził kardiolog i wstrząs elektryczny gwałtownie podrzucił ciało dziewczynki, lecz najwyraźniej to nic nie dało, bo na monitorze, kontrolującym pracę serca, wciąż widniała prosta linia.
— Dobrze — zadecydował kardiolog. — Jeśli może pan cokolwiek zrobić, to tylko teraz.
— Podać theta-asparcynę. Podać acetylocholinę — zakomenderował doktor Wright.
— Trzymaj się, kochanie — szepnęła Vielle. — Nie opuszczaj nas. — Maisie musiała jednak znaleźć swój identyfikator. Nie leżał w głównym wejściu, więc opadła na kolana i zanurzyła dłonie w trocinach, przesypując je między palcami.
Obok przebiegła kobieta, zasypując trocinami ręce Maisie.
— Niech pani… — zaprotestowała dziewczynka, lecz minęła ją jakaś nastolatka i mężczyzna z małym chłopcem na rękach. — Przestańcie! Przeszkadzacie mi! Muszę znaleźć identyfikator!
Nikt jej nie słuchał. Mijali ją, wbiegając w ciemności tunelu.
— Nie uciekniecie tamtędy! — Maisie złapała nastolatkę za spódnicę. — Tam jest korytarz dla zwierząt!
— Pali się! — wrzasnęła dziewczyna i szarpnęła się tak mocno, że rozerwała spódnicę.
— Trzeba uciekać przez wejście dla artystów! — krzyknęła Maisie, lecz nastolatka zniknęła już w mroku, a za nią podążył tłum ludzi, wzniecając kurz z trocin, kopiąc je i depcząc Maisie po dłoniach.
— Nie możecie mi przeszkadzać — poskarżyła się dziewczynka, drugą ręką ściskając poranione palce. Z trudem stanęła na nogach. — Tędy nie wyjdziecie! — krzyknęła i podniosła ręce, aby zatrzymać ludzi, ale nikt jej nie słyszał. Wszyscy wrzeszczeli i piszczeli tak głośno, że zagłuszali nawet orkiestrę grającą Gwiazdy i pasy na zawsze. Potykali się o Maisie, odpychali ją, wciskali do ciemnego i zadymionego tunelu.
Ktoś popchnął klęczącą dziewczynkę. Upadła twarzą do ziemi, wyciągając ręce i chwytając się prętów. Czuła, jak tłoczący się ludzie zgniatają jej klatkę piersiową.
— Otworzyć klatkę! — rozległ się wrzask.
— Nie! Wtedy wydostaną się lwy i tygrysy! — usiłowała krzyknąć, ale dym stawał się zbyt gęsty, tłum miażdżył jej żebra. Wiedziała, że jeśli się nie wydostanie, ludzie przepchną ją między prętami.
Zaczęła się wspinać na okratowany korytarz dla zwierząt, podciągając się raz jedną, raz drugą ręką, uciekając od napierających ludzi. Gdyby udało się jej dostać na samą górę korytarza, może dotarłaby jakoś do drzwi.
Nie potrafiła jednak wejść tak wysoko. Wspinała się i wspinała, lecz wciąż miała przed sobą pionowe pręty. Podciągała się raz za razem, jak najdalej od wrzeszczącego motłochu, aż wreszcie usłyszała muzykę. Rozlegała się teraz inna melodia, niemieckiej piosenki, takiej samej, jaką słyszała w Dźwiękach muzyki. Nie grała jednak orkiestra, tylko ktoś na fortepianie o delikatnym, przytłumionym brzmieniu, przypominającym dźwięk instrumentu z Hindenburga.
A zatem się omyliła. To jednak był Hindenburg. Nie znalazła się na okratowanym korytarzu dla zwierząt, lecz wewnątrz stalowej konstrukcji balonu. Musiała się mocno trzymać, gdyż mogła spaść z wysokości. Tak samo jak Ulla.
Gdzieś w dole, w New Jersey, dzieci zgromadziły się pod klatką, wrzeszcząc.
— Nie wydostaniecie się tamtędy! — krzyknęła do nich. Otaczały je płomienie, buchały w górę jak gejzery, tak jasne, że nie dało się na nie patrzeć. Maisie wiedziała, że jeśli puści pręty, będzie spadała i spadała, a wtedy nikt nie pozna jej prawdziwego imienia i nazwiska.
— Nazywam się Maisie, Maisie Nellis — przedstawiła się, lecz w jej płucach brakowało już tlenu, był tylko gęsty dym. Pręty się rozgrzały, wiedziała, że już długo nie wytrzyma, topiły się w jej rękach. Płomienie na ziemi stawały się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zorientowała się, że to kwiaty jabłoni. Piękne kwiaty jabłoni w delikatnym odcieniu bieli.
Pomyślała, że jeśli na nie spadnie, nic jej nie będzie bolało. Nie mogła jednak puścić prętów. Nie wiedzieliby, jak się nazywa. Pochowano by ją w grobie oznaczonym numerem i nikt nigdy by się nie dowiedział, co się jej stało.