— Zmarli przemawiają do naszych serc — stwierdził ostrożnie.
— Nie o to mi chodzi. Chcę wiedzieć, czy naprawdę potrafią się z nami porozumiewać?
— Nie.
Maisie pokiwała głową.
— Powiedziałam panu Mandrake’owi, że to nieprawda, bo gdyby potrafili, Mała Panienka 1565 powiedziałaby, jak się nazywa.
Richard pomyślał, że wówczas Joanna powtórzyłaby mu swoje ostatnie słowa. Ale z drugiej strony tak się właśnie stało. Maisie była tego żywym dowodem. A jeśli zaraz nie wrócą na wieczór smakołyków, Kit i Vielle dostaną szału.
— Lepiej już chodźmy na film — stwierdził i wcisnął różową czapkę na głowę dziewczynki.
Maisie kiwnęła głową, ale gdy stanął za wózkiem, żeby wyprowadzić go z pokoju, zaprotestowała:
— Zaraz, nie możemy jeszcze jechać. Kiedy powiedziałam, że to nie pan ocalił mi życie, nie chodziło mi o dziecko, które oddało mi serce.
— Tylko o kogo?
— O Emmetta Kelly’ego.
— Emmetta Kelly’ego? — Richard ponownie się zdumiał.
— No tak, przecież wiadomo, o kogo chodzi. To taki smutny klaun w podartym ubraniu, wyglądający tak, jakby się nie ogolił. To on ocalił dziewczynkę podczas pożaru cyrku w Hartford. Powiedział jej, żeby schowała się w ogrodzie zwycięstwa. Mnie też kazał tam iść i pomógł wydostać się z namiotu, więc dlatego powiedziałam, że uratował mi życie.
Richard usiłował zebrać myśli.
— Tylko że tak naprawdę to nie był on. Wyglądał jak on i przypominał go, ale był kimś innym. To tak, jak powiedziała siostra Vielle, kiedy tłumaczyła mi, czym są doświadczenia graniczne. Emmett Kelly był tylko symbolem. Ale nic się nie staje oczywistością tylko dlatego, że chcemy w to wierzyć.
— Maisie, więc kim on był naprawdę?
— Ale z drugiej strony pani Joanna nie powiedziała, że to niemożliwe, aby coś się nie stało rzeczywistością, jeśli chcemy w to uwierzyć — rozumowała Maisie. — Myślę, że to było prawdziwe, nawet jeśli Pollyanny, pożaru i wszystkiego innego nie można uznać za rzeczywistość.
— Maisie, kto cię uratował?
Spojrzała na niego, jakby nie rozumiał najprostszych rzeczy.
— Pani Joanna — wyjaśniła z przekonaniem.
Rozdział 60
„Domysły, oczywiście tylko domysły. Jeśli są błędne, prawdą okaże się coś lepszego”.
— Spójrz — odezwała się Helen. Siedziała blisko Joanny, a na kolanach trzymała francuskiego buldoga. Do tej chwili na przemian rozwiązywała i zawiązywała mu na szyi wstążkę do włosów, nie zwracając uwagi na czerwieniejące niebo. W końcu spojrzała jednak w górę. — Wydaje mi się, że coś się dzieje.
Joanna pomyślała, że czerwień ciemnieje, i ze strachem wpatrywała się w krwiste niebo. Światło znika i tym razem nie czeka ich noc pełna jasnych, migoczących gwiazd. Niebo jednak nie stawało się coraz mroczniejsze, raczej zmieniało odcień z krwistej czerwieni w karmin.
— Nie chodzi mi o niebo. — Helen wskazała palcem za krawędź fortepianu. — Tylko o wodę!
Joanna spojrzała w toń, która również przybrała karminową barwę, przypominającą pomarańczowoczerwone płomienie.
„Ale dla tchórzów, niewiernych: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką”, pomyślała Joanna, przypominając sobie słowa siostry, cytującej Biblię. „To jest śmierć druga”.
Wyciągnęła rękę, aby przyciągnąć do siebie Helen, ale dziewczynka wywinęła się z jej objęć i zbliżyła do brzegu fortepianu. Następnie położyła się na brzuchu, a obok niej spoczął pies. Zanurzyła dłoń w wodzie.
— Raczej nie panuje cisza morska — uznała Helen, lecz płomiennoczerwona woda wciąż pozostawała gładka jak szkło. Przesuwająca się po niej dłoń dziewczynki nie wywołała ani jednej fali.
— Wcale nie ma ciszy morskiej — powtórzyła Helen, jakby Joanna ją o to spytała. — Patrz! — Skinęła głową w kierunku gór lodowych. Miała rację. Chociaż fortepian nie dryfował, chociaż woda była gładka i nieruchoma, już nie otaczał ich lód. Góry pozostały daleko w tyle, a ich spiczaste wierzchołki w miedziowym kolorze wyraźnie się odcinały na tle płonącego nieba.
Joanna pomyślała, że wypłynęły z pola gór lodowych i straciły szansę na to, że ktokolwiek je znajdzie.
— Powiedziałam ci, że cisza morska się skończyła. — Helen wstała, a fortepian się zakołysał, rozchlapując wodę na brzegach. — Założę się, że to, na co czekałyśmy, właśnie nastąpiło.
Nie, pomyślała Joanna. Tylko nie to.
— Jak myślisz, co?… — zaczęła Helen i urwała, patrząc w kierunku gór lodowych.
Joanna spojrzała w tym samym kierunku. Nie dostrzegła już gór. Ze wszystkich stron, aż po sam horyzont, otaczała je nieruchoma, gładka tafla wody.
— Jak myślisz, co się teraz stanie? — dokończyła Helen.
— Nie wiem.
— Sądzę, że wkrótce dotrzemy do lądu — stwierdziła dziewczynka i usiadła ze skrzyżowanymi nogami pośrodku fortepianu Przyłożyła do oka zwinięte w kółka dłonie, jakby patrzyła przez teleskop, i uważnie obejrzała horyzont w poszukiwaniu ziemi. — Patrz! — wykrzyknęła i wyciągnęła rękę na wschód. — Jest!
Z początku Joanna niczego nie widziała, lecz po chwili dostrzegła na horyzoncie maleńki punkcik. Pochyliła się i zmrużyła oczy. Pomyślała, że to łódź ratunkowa, i wbiła w nią wzrok. Miała nadzieję, że przypłynie nią pan Briarley i pani Woollam, bezpiecznie schronieni na składanej łodzi D.
— To statek! — wrzasnęła Helen, a gdy Joanna spojrzała uważniej, przekonała się, że punkcik zmienił się w długi kształt, przypominający komin. — Carpathia! — wykrzyknęła uszczęśliwiona dziewczynka.
Joanna uznała, że to niemożliwe. Za daleko dla niej. Zresztą Carpathia nadpłynęła z południowego zachodu.
— I tak idę o zakład, że to ona — oświadczyła Helen, jakby Joanna się do niej odezwała. — No bo co innego?
Joanna doszła do wniosku, że Mackay-Bennett. Spoglądała na zbliżający się parowiec. Wypłynął z Halifaksu z pastorem i ładownią pełną lodu do obłożenia wyłowionych zwłok. Ciała zamierzano pochować w oceanie. Joanna pomyślała, że koniec musi być bliski. Popatrzyła na statek. Niebo znowu zmieniało barwę, ciemniało, żółkło, jak gnijące mięso.
Pewnie umierają ostatnie neurony, ostatnie komórki kory mózgowej, hipokamp, ciało migdałowate. Synapsy coraz słabiej rozbłyskują, przestają przekazywać impulsy. I co potem będzie? Nieodwracalna śmierć mózgu i Mackay-Bennett, zadecydowała.
— Jeśli to Carpathia, jesteśmy uratowane — cieszyła się Helen, przygarniając buldoga, jakby zbierała bagaże i przygotowywała się do wejścia na pokład.
Niebo stało się ciężkie, rdzawe. Komin Mackaya-Bennetta wyraźnie się od niego odcinał. Joanna pomyślała, że nikt nie pozna ich nazwisk. Chciała znaleźć swój szpitalny identyfikator, lecz nie miała go przy sobie, spadł do wody. Pożałowała, że nie poprosiła pana Wojakowskiego o wykonanie metalowego identyfikatora z jej nazwiskiem.
Johna Jacoba Astora rozpoznano po inicjałach wyhaftowanych po wewnętrznej stronie kołnierza. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu długopisu, aby napisać imię Helen na kołnierzu jej sukienki, lecz niczego nie znalazła, nawet monety dla Charona.
— Chyba miałaś rację — przyznała Helen. — Ten statek wcale nie wygląda jak Carpathia.