Выбрать главу

— Maisie mnie zatrzymała. Razem ze swoją mamą — wyjaśniła Joanna, zdejmując płaszcz. — Chciała mi opowiedzieć, jak świetnie się miewa Maisie.

— I co, naprawdę z nią tak dobrze?

— Nie.

Vielle pokiwała głową.

— Barbara powiedziała mi, że umieszczają ją na liście oczekujących na transplantację. Szkoda. Taki fajny dzieciak.

— Fajny — potwierdziła Joanna i zaniosła płaszcz do sypialni.

— Przyniosłaś serek? — krzyknęła z kuchni Vielle.

— Co przygotowujesz? — Joanna weszła do kuchni i wręczyła pudełko przyjaciółce.

— Fantastyczny sos — wyjaśniła Vielle, z nożem w ręce pochylając się nad książką kucharską. — Dodałam szynki na ostro. I chili. — Zerknęła na zegar. — Posłuchaj, zaprosiłam cię wcześniej dlatego, żebyśmy mogły porozmawiać, zanim przyjdzie doktor Wright. Jak się dogadujecie?

— Zaprosiłaś Richarda na wieczór smakołyków? — zdumiała się Joanna. — Teraz już wiem, dlaczego tak dziwnie na mnie spojrzał, kiedy mu powiedziałam, że zobaczymy się jutro.

— Richard, tak? Więc jesteście już na ty?

— Nie jesteśmy… — Joanna nagle coś sobie uświadomiła. — To dlatego zadzwoniłaś z oddziału nagłych wypadków, zgadza się? I potem tak dziwnie się zachowywałaś.

— Zadzwoniłam, żeby ci przekazać, że nie mogę znaleźć żadnych filmów, w których nie pojawiłaby się śmierć, i chciałam się dowiedzieć, czy czegoś nie proponujesz — wytłumaczyła Vielle. Otworzyła lodówkę i wyciągnęła pęczek dymki. — Nie było cię, więc powiedziałam, że kilkoro z nas urządza wieczór przekąsek i wideo, a jeśli chce, może się przyłączyć.

— Kilkoro z nas! — wykrzyknęła Joanna. — A kiedy tu przyjdzie, zastanie ciebie i mnie. Nie sądzisz, że od razu się domyśli, że się bawisz w swatkę? A może zamierzasz wręczyć mi dipa z pikantną szynką i wymknąć się tylnymi drzwiami? Nie wierzę, że to zrobiłaś.

— Nie lubisz go?

— Ledwie go znam. Dopiero dwa dni temu zaczęliśmy współpracować.

Vielle potrząsnęła dymką wycelowaną w Joannę.

— Nigdy go nie poznasz, kiedy pielęgniarki ze szpitala wbiją w niego szpony. Wiesz, kto dzisiaj po południu spytał mnie, czy mi jest do wzięcia? Tish Vanderbeck. Nie widzisz jej w pobliżu Wrighta, bo „słabo go zna”. Jeśli pokpisz sprawę, skończysz z kimś pokroju Harveya.

— Harveya? Jakiego Harveya?

— Kierowcy wożącego zwłoki do kostnicy w Fairhill. Usiłuje umówić się ze mną na randkę za każdym razem, gdy przyjeżdża po ciało.

— Jakiś miły facet?

— Wlewa mi balsam do duszy. Wiedziałaś, że w Fairhill najbardziej lubią zatrucie tlenkiem węgla, bo zwłoki nabierają wtedy ślicznego, różowawego koloru, w przeciwieństwie do zwykłych, szarych trupów? Podzielił się ze mną tą przyjemną informacją we wtorek, a potem chciał mnie zabrać na sushi.

We wtorek. Tego dnia zmarł Greg Menotti. Zaciekawiło ją, czy Harvey przyjechał po jego ciało.

— Dowiedziałaś się, czy pięćdziesiąt osiem to liczba z numeru ubezpieczenia Grega Menottiego?

— Grega Menottiego? — powtórzyła Vielle, jakby nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. — A tak. Zgadza się, sprawdziłam. Żadnych pięćdziesiątek ósemek. Sprawdziłam też jego adres, biuro, dom i numery komórek, numer ubezpieczenia zdrowotnego…

— A numer ubezpieczenia społecznego?

— Też. Numer rejestracyjny jego samochodu odnotowano na raporcie paramedyków. To też sprawdziłam. Podobnie jak adres jego dziewczyny i numery jej telefonów. Nic. — Vielle pochyliła się, aby wyciągnąć z szafki deskę do krojenia. — Tak jak ci mówiłam, w skrajnych warunkach ludzie wygadują rzeczy, które nie mają żadnego sensu. Zajmowałam się kiedyś facetem, który wciąż krzyczał: „Lucille”, i wszyscy myśleliśmy, że to jego żona. Okazało się, że wołał psa.

— A więc jednak coś to znaczyło — podsumowała Joanna.

— W tym wypadku może i tak, ale w wielu innych nie. W zeszłym tygodniu przywieźli uraz głowy, który wciąż powtarzał: „wielbłąd”, a to na pewno nie odnosiło się do jego żony czy kota.

— Więc do czego?

— Nie bardzo mieliśmy czas go o to spytać — wyjaśniła krótko Vielle — ale moim zdaniem to nic nie znaczyło. Ludzie tacy jak ten twój zawał nie otrzymują wystarczającej ilości tlenu, są zdezorientowani i ich zachowanie nie ma żadnego sensu.

Miała rację. Umierając, pisarz Tom Dooley powiedział swojemu przyjacielowi, żeby pojechał na lotnisko i zajął mu miejsce w samolocie, a primabalerina Anna Pawłowa przykazała lekarzom, aby przygotowali jej kostium łabędzia.

— Wracając do doktora Wrighta — podjęła Vielle — nie twierdzę, że musisz zaraz brać z nim ślub. Przygotowujemy tylko odpowiednią opcję. W Hollywood robią to bez przerwy. — Położyła cebule na desce, jedną obok drugiej. — Jeśli wybierzesz jakiś scenariusz, nie oznacza to, że zaraz zrobisz z niego film, ale później, jeśli zdecydujesz, że jednak możesz spróbować, masz pewność, że nikt ci go nie podebrał.

— Doktor Wright to nie scenariusz.

— To było tylko porównanie.

Joanna pokręciła głową.

— Metafora. Porównanie to figura stylistyczna złożona z dwóch części, połączonych wyrazami jak lub jakby. Metafora, czyli przenośnia, jest bardziej bezpośrednia. Mój nauczyciel od angielskiego poświęcił cały ostatni rok szkoły średniej na wpajanie mi tej różnicy. — Przerwała, wpatrując się w deskę do krojenia.

— Twój nauczyciel od angielskiego powinien był poświęcić ten czas na ważniejsze rzeczy, takie jak to, że kiedy przychodzi pan Right, czy też doktor Wright, musisz…

Zadzwonił dzwonek.

— Już jest — syknęła Vielle, lecz Joanna nie słuchała. Przez chwilę, kiedy tak stała i wpatrywała się w siekaną przez Vielle dymkę, nabrała absurdalnego przekonania, że wie, o czym mówił Greg Menotti, że wie, co znaczy „pięćdziesiąt osiem”.

To musi być coś, co powiedziała ona albo Vielle. Mówiły o doktorze Wrighcie i…

— Proszę do środka — oznajmiła Vielle z salonu. — Joanna jest w kuchni. Przepraszam za ten nóż. Właśnie przygotowuję dipa.

Coś w związku z doborem scenariusza. Nie. To coś balansowało na skraju jej pamięci, niemalże w zasięgu ręki.

— Spójrz, kogo my tu mamy — obwieściła Vielle, wprowadzając Richarda do kuchni. — Jak sądzę, już się znacie.

— Przepraszam za spóźnienie. — Richard wręczył Vielle sześciopak coli. — Kiedy wychodziłem, dopadł mnie Mandrake. Ach, jeszcze coś. Joanna, myślę, że znalazłem odpowiednią pielęgniarkę do asystowania podczas sesji. Tish Vanderbeck. Pracuje na drugim piętrze.

Za jego plecami Vielle poruszyła ustami tak, jakby mówiła: „Widzisz? Powiedz nie”. Joanna ją zignorowała.

— Mówi, że cię zna — dokończył Richard.

— Ja też ją znam — przyznała się Joanna. — Świetnie się nadaje. Czego chciał Mandrake?

— Chciał wiedzieć, czy…

— Wystarczy! — przerwała Vielle, wymachując nożem. — Jest wieczór smakołyków. Koniec rozmów o pracy i o szpitalu.

— Och — spłoszył się Richard. — Przepraszam, nie wiedziałem, że obowiązują jakieś zasady. Nie stworzyłyście czegoś w rodzaju Podziemnego kręgu, prawda?

— Nie — zaśmiała się Joanna.

Za plecami Richarda Vielle uniosła kciuk do góry i poruszyła ustami, udając, że mówi: „pan Right”.

— To nie jest klub. Któregoś dnia Vielle i ja zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że obydwie lubimy dyskutować o filmach.