Выбрать главу

— Już się o tym przekonałem — potwierdził. Dotarcie z jego laboratorium na internę zajęło mu pół godziny i wiązało się z zaczepianiem trzech osób.

— Nie uda się panu tam trafić — stwierdziła asystentka w różowym fartuchu. Uznał, że to żart. Teraz wiedział, że nie.

— Eileen, idę na pediatrię! — krzyknęła Tish i poprowadziła go korytarzem. — To dlatego, że Szpital Miłosierdzia dzielił się kiedyś na Szpital Ogólny Południowy, Luterański Miłosierdzia Bożego i szkołę pielęgniarską. Kiedy się połączyły, niczego nie zlikwidowano. Po prostu połączono budynki korytarzami i łącznikami, żeby wszystko funkcjonowało razem. Zupełnie, jakby zrobili jakiś bypass.

Otworzyła drzwi z napisem „Wyłącznie dla pracowników szpitala” i poszła schodami na górę.

— Te schody prowadzą na trzecie, czwarte i piąte piętro, ale nie dochodzą do szóstego i siódmego. Jeśli kiedyś będzie pan musiał tam dotrzeć, trzeba pójść dalej tym samym korytarzem, którym tu przyszliśmy, i skorzystać z windy technicznej. Od jak dawna pan u nas pracuje?

— Od półtora miesiąca — wyjaśnił.

— Półtora miesiąca? — powtórzyła Tish. — Jak to się stało, że się dotąd nie spotkaliśmy? Jak to możliwe, że nie widziałam pana na lunchu w „Dużej Przerwie”?

— Nie udało mi się jej zlokalizować — przyznał lekarz. — Z trudem znajduję własne laboratorium.

Tish roześmiała się dźwięcznie.

— W tym szpitalu wszyscy się gubią. Ludzie przeważnie zapamiętują drogę z parkingu na piętro, na którym pracują, i z powrotem — powiedziała, idąc przed nim po schodach. Żebym widział jej nogi, pomyślał.

— W czym się pan specjalizuje? — zainteresowała się.

— W neurologii. Prowadzę tutaj prace badawcze.

— Naprawdę? — wykrzyknęła ochoczo. — Może potrzebuje pan asystentki?

Pomyślał, że raczej przydałby mu się współpracownik. Tish otworzyła drzwi oznaczone numerem cztery i wprowadziła go na korytarz.

— Czego dotyczą pańskie prace? Naprawdę mam ochotę przenieść się z interny.

Zastanawiał się, czy będzie równie skłonna do zmiany pracy, jeśli wyjaśni jej, czym się zajmuje.

— Badam doświadczenia graniczne ludzi, którzy przeszli śmierć kliniczną.

— Chce pan udowodnić, że istnieje życie po śmierci? — dopytywała się Tish.

— Nie — stwierdził ponuro. — To naukowe badania. Interesują mnie fizyczne przyczyny śmierci klinicznej i doświadczeń z nią związanych.

— Ciekawe. Jak pan myśli, jakie są te przyczyny?

— Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. Zaczynam od stymulacji płata skroniowego i niedotlenienia tkanek.

— Aha! — znowu wykrzyknęła Tish. — Kiedy mówił pan o doświadczeniach granicznych, pomyślałam, że zajmuje się pan tym samym, co pan Mandrake. No wie pan, wiara w życie po śmierci i takie tam.

Przyszło mu do głowy, że wszyscy tak uważają i właśnie dlatego tak trudno mu znaleźć fundusze na prowadzenie badań. Każdy myśli, że jego dziedzina jest pełna wydrwigroszy i dziwaków. Zresztą to prawda. Najlepszy przykład to pan Mandrake i jego książka Światło na końcu tunelu. Ciekawe, jak przy tym wygląda praca Joanny Lander?

Miała dobrze udokumentowane osiągnięcia, zdobyła niższy stopień naukowy w Emory i zrobiła doktorat z psychologii kognitywnej w Stanford, ale stopień naukowy, nawet w medycynie, nie dowodził rozsądku. Wystarczy wspomnieć doktora Seagala. Albo Arthura Conan Doyle’a. Doyle był lekarzem. I, na litość boską, wymyślił Sherlocka Holmesa, który co prawda wierzył w naukę i osiągnięcia naukowe, ale nie przeszkadzało mu to podejmować prób nawiązania kontaktu ze zmarłymi i duchami.

Z drugiej strony doktor Lander publikowała artykuły w „The Psychology Quarterly Review” i „Nature”, a także miała interesującą go praktykę w przeprowadzaniu rozmów z pacjentami po doświadczeniach granicznych.

— Co pani wie o doktor Lander? — spytał Tish.

— Niewiele. Pracuję na internie dopiero od miesiąca. Ona i pan Mandrake pojawiają się czasem, żeby porozmawiać z pacjentami.

— Razem? — spytał ostro.

— Nie, zazwyczaj nie. Z reguły najpierw przychodzi on, a potem zjawia się ona.

W drugiej kolejności? A może pracowali niezależnie?

— Czy doktor Lander wierzy w „życie po śmierci”, jak to pani ujęła?

— Nie wiem. Rozmawiałam z nią tylko o tym, czy jakiś pacjent może przyjmować gości. To taka szara myszka. Nosi okulary. Tematyka pańskich badań wydaje mi się bardzo ciekawa, więc jeśli jednak potrzebowałby pan asystentki…

— Będę pamiętał — przytaknął Richard. Dotarli do końca korytarza.

— Zdaje się, że muszę już wracać — oznajmiła z żalem pielęgniarka. — Proszę iść tym korytarzem — wyciągnęła lewą rękę — i skręcić w prawo, a potem w lewo. Dotrze pan do rzędu wind. Niech pan pojedzie na trzecie piętro, skręci w prawo i będzie pan na miejscu. Na pewno pan trafi.

— Dzięki — powiedział, mając nadzieję, że to prawda.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Uśmiechnęła się do niego spod rzęs. — Miło mi było pana poznać, panie doktorze. Jeśli miałby pan ochotę wybrać się do „Dużej Przerwy”, proszę do mnie zadzwonić i chętnie pana zaprowadzę.

Korytarzem na prawo, potem w prawo i w lewo, myślał, idąc przed siebie. Liczył na to, że dotrze na pediatrię, zanim doktor Lander znowu gdzieś zniknie. Gdyby tak się stało, nie miał szans jej znaleźć, nie w tym labiryncie. Było tu tak wiele skrzydeł i korytarzy, że mogliby się kręcić po tym samym piętrze i wciąż się mijać. Wiedział, że ona też mogłaby szukać go przez cały dzień lub błąkać się po klatkach schodowych i łącznikach.

Pojechał windą, a potem skręcił w prawo i faktycznie, znalazł się na pediatrii. Poznał to po fartuchu dyżurnej pielęgniarki, ozdobionym klaunami i balonami.

— Szukam doktor Lander — odezwał się.

— Dzwoniliśmy do niej wcześniej, ale się nie pojawiła. — Pielęgniarka pokręciła głową.

Cholera.

— Może już tu idzie?

— Aha! — Na drugim końcu rozległ się okrzyk i w drzwiach jednego z pokoi stanęło dziecko w czerwonym kraciastym szlafroku. Chłopiec? Dziewczynka? Nie potrafił określić płci dziecka. Wyglądało na dziewięciolatka. Miało krótkie włosy koloru ciemny blond, a spod szlafroka wystawały fragmenty szpitalnej piżamy. Chłopiec. Przecież dziewczynki nosiły różowe koszule nocne z lalkami Barbie.

Postanowił nie ryzykować.

— Cześć — odezwał się pierwszy, podchodząc do dziecka. — Jak masz na imię?

— Maisie — odparła dziewczynka. — A pan?

— Jestem doktor Wright. Znasz panią doktor Lander?

— Dzisiaj przyjdzie zobaczyć się ze mną. — Maisie skinęła głową.

Nie jest źle, pomyślał Richard. Zaczekam tu, aż przyjdzie.

— Zawsze przychodzi do mnie, kiedy tu jestem — wyjaśniła Maisie. — Ona też się interesuje katastrofami.

— Katastrofami?

— Takimi jak katastrofa Hindenburga. Wiedział pan, że na pokładzie był pies? Przeżył. Udało mu się wyskoczyć.

— Naprawdę? — zainteresował się Richard.

— Tak napisali w mojej książce. Miał na imię Ulla.

— Maisie — odezwała się pielęgniarka, nie ta, która rozmawiała z Richardem. Podeszła do drzwi. — Nie powinnaś wychodzić z łóżka.

— Spytał mnie, gdzie jest pani Joanna — wyjawiła Maisie, wskazując na Richarda.