Выбрать главу

– To widzę, że w ich rodzinie na nieprawych potomków panował duży urodzaj – zauważyłam nieco zgryźliwie.

– Tak wygląda – zgodził się Roman. – Może nie od Średniowiecza, ale już ze dwieście lat… Zdaje się, że zapoczątkował to hrabia Guillaume de Restaud i od jego imienia nazwisko poszło… W tej mieszaninie czasów ja się trochę interesowałem historią, a im dawniej, tym było łatwiej…

– Niech mi Roman nawet o tym nie wspomina, bo chcę zachować przytomność umysłu – zażądałam surowo. – Co ta panna Guillaume ma wspólnego z panną Luizą?

– A tego właśnie nie wiem. I nie mam pojęcia, skąd tu to zdjęcie.

– Może było w Montilly i panna Luiza zagarnęła je sobie?

– W Montilly mogło być, po ojcu nieboszczyka jaśnie pana zostało, bo on był sprawcą… Po co jednak pannie Lerat?

Natchnienie jakieś nagle na mnie spłynęło.

– Jedno tylko widzę wytłumaczenie. Wczoraj o tym mówiliśmy, tajemniczym amantem panny Luizy był ów Guillaume, który do spadku pretendował, ona zaś w podobiznę jego prababki się zaopatrzyła, z tym że też nie wiem, po co. Dla własnej przyjemności? Czy chciała je ukryć? Przed kim?

– Szantaż mógł wchodzić w grę – odparł Roman w zadumie. – Źle mówię, to nie szantaż, raczej handel. Tego Guillaume’a chciała trzymać w garści, na przykład, odda mu zdjęcie, jeśli on coś tam dla niej zrobi. Możliwe, że jest to jedyne zdjęcie tej panny Guillaume, innego nie ma, a jemu było potrzebne dla udowodnienia praw spadkowych. Ja tak ogólnie mówię, bo może w tym nie być żadnego sensu, praw spadkowych nikt nie udowadnia zdjęciami…

– Jakiś sens jest – poparłam stanowczo jego supozycje. – Nie miałam na to czasu, ale przy pierwszej okazji sprawdzę, czy jeszcze jakieś zdjęcie tej panny w Montilly istnieje. Wezmę to ze sobą.

– Powiększenie można zrobić. Teraz takie rzeczy potrafią. – Bardzo dobrze, niech Roman to załatwi. Dziwne, że policja tego nie zabrała.

– Policja nie może mieć o tych sprawach najmniejszego pojęcia, panny Guillaume w życiu na oczy nie widzieli, dawno umarła i nic ich nie obchodzi. To ja ją zapamiętałem, bo muszę przyznać, że bardzo piękna była…

No i proszę, dobrze myślałam, że z tej gmatwaniny historycznej Roman coś wyłowi. Dziwiło mnie trochę, że i biżuteria tu została i nie zabrano jej do depozytu, co przy podejrzanych sprawach zdarzało się często, ale okazało się rychło, że o tę kwestię zadbał pan Desplain. Na jego odpowiedzialność wszystko przeszło w moje ręce bezpośrednio, z czego byłam bardzo zadowolona.

Równie zadowolona byłam z nieobecności w mieszkaniu panny Luizy Gastona, bo doprawdy przy nim nie moglibyśmy z Romanem tak swobodnie rozmawiać o tych dziwactwach czasowych. Nowe przypuszczenia jednakże chciałam mu wyjawić, uzgodniliśmy zatem, że Roman podobiznę widział, a nie pannę Guillaume osobiście, wiedział o niej od innych osób, a działo się to w czasach mojego dzieciństwa, kiedy więcej lalki mogły mnie ciekawić niż stare skandale rodzinne. Miałam wielką nadzieję, że się w rozmowie nie pomylę i z głupstwem żadnym nie wyrwę.

Rozczarowana trochę nikłością znalezisk, ponownie udałam się do Trouville, gdzie czekał mnie wkrótce egzamin na prawo jazdy. Chciałam je mieć. Prowadzenie samochodu podobało mi się coraz bardziej…

Ewa urządziła u siebie małą kolacyjkę dla czterech osób, żeby się nam nikt niepożądany nie przyplątał, co w miejscu publicznym zawsze byłoby możliwe. Nie musiałam już z nią rozmawiać w cztery oczy, bo Gaston był au courant całej sprawy, a Karol zasługiwał na pełne zaufanie.

– Uważam, że słusznie dedukujesz – pochwaliła mnie Ewa. – Amantem tej całej panny Luizy powinien być Guillaume. Mieli ze sobą spółkę. A Guillaume, jestem pewna, zna ciebie doskonale i może nawet śledzi. A propos, jak mu na imię?

Stropiłam się. Uświadomiłam sobie nagle, że nie wiem. Owszem, pan Desplain wymienił jego imię już w pierwszej rozmowie ze mną, ale za nic w świecie nie mogłam go sobie przypomnieć. Cóż to było? Bernard…? Bertrand…? Pierze…? Adrian…? Henri…? Nie, nic z tego, prawie każda możliwość mi pasowała, nie pamiętałam i koniec.

Przyznałam się do swej niewiedzy, której sama się nawet zbytnio nie dziwiłam. Odsunięty od spadku Guillaume wydał mi się wówczas mało ważny, a natłok wrażeń późniejszych przykrył go całkowicie. Nie mogłam jednakże powiedzieć Ewie, że.w pośpiechu, z wysiłkiem i zgoła wśród zawrotów głowy uczyłam się życia w tym nowym i obcym mi świecie, zostałam zatem potępiona za zlekceważenie przeciwnika.

– Są ferie – przypomniał Gaston. – Wszyscy się porozjeżdżali i facet może znajdować się wszędzie. Sądzę, że wcześniej czy poźniej wróci do siebie i policja go znajdzie, chociaż nie wiem, czy jest aż tak podejrzany, jak nam się wydaje. Ale macie chyba rację, obydwoje z panną Lerat musieli się znać…

Wróciwszy do siebie, dowiedziałam się, że dzwonił pan Desplain z informacją o nowym gościu, jaki do mnie podobno przyjeżdża. Powtórzyła mi to Florentyna. Pani Leska, daleka powinowata, niegdyś przyjaciółka mojej prababki, ma zamiar przybyć do Trouville i w moim domu się zatrzymać.

O żadnej pani Leskiej nie miałam najmniejszego pojęcia, czego nie ujawniłam z uwagi na obecność przy tym Gastona. Spytałam tylko, kiedy mam się jej spodziewać, okazało się, że jutro po południu. Z napomknień Florentyny wywnioskowałam, iż owa pani Leska bywa w Trouville i mieszka tutaj prawie co roku, i jest to jakiś uświęcony obyczaj, któremu nie należy się przeciwstawiać.

Pożałowałam, że pan Desplain mnie nie zastał i nie rozmawiałam z nim osobiście, bo od razu spytałabym go o imię pana Guillaume. Chciałam sama zadzwonić do niego, ale Florentyna mi rzekła, że nie znajdę go w domu, bo gdzieś w gości pojechał, o czym właśnie uprzedził telefonując tak wcześnie, chociaż wiadomo było, że nikt w takiej miejscowości jak Trouville w murach zamknięty nie siedzi.

Po wyjściu Gastona zrobiło się zbyt późno, żeby z Romanem kwestię gościa omawiać, spytałam go zatem o panią Leską nazajutrz o wschodzie słońca, bo, jak zwykle, podjęliśmy moją naukę jazdy.

Roman znał sprawę. Okazało się, że nie jest to żadna pani Leska, tylko pani Łęska, rzeczywiście najpierw wychowanica, a potem przyjaciółka i towarzyszka mojej prababki, która mieszkała w Montilly aż do objęcia rządów przez pannę Lui

– A i to nie od razu się wyniosła – oświecał mnie Roman. – Próbowała nie popuścić, nastawiła się na to, że zostanie w Montilly w charakterze gospodyni i opiekunki pana hrabiego, a pannę Lerat wygryzie, ale nic z tego nie wyszło. No więc się w końcu wyprowadziła, żeby nie sankcjonować własną obecnością jawnego zgorszenia. Krzywda jej się przez to nie stała, nie jest biedna, nigdy nie była, przeciwnie, pani hrabina, prababka jaśnie pani, przygarnęła bogatą sierotę, która poślubiła po jakimś czasie pana Łęskiego, przemysłowca, pomieszkała z nim u nas, w Polsce, owdowiała i wróciła na stare śmiecie. Do Montilly.

– A jakie jest to powinowactwo? – zaciekawiłam się. – Po kim?

– Dziesiąta woda po kisielu. Zdaje się, że jakaś kuzynka pani hrabiny miała brata, ten brat miał żonę, a pani Łęska jest córką siostry tej żony czy coś w tym rodzaju, więc żadne pokrewieństwo nie wchodzi w rachubę, tylko powinowactwo, a i to bardzo dalekie. Co nie przeszkadzało, że była traktowana jak członek rodziny i do tego przywykła. Obrażona na pana hrabiego, do Montilly nawet się nie zbliżała, ale tu, w Trouville, w naszym domu, mieszkała często, bo to jest dom po pani hrabinie.

– W jakim jest wieku?

– Koło siedemdziesiątki. Dawno jej nie widziałem, ale podobno doskonale się trzyma.

W trakcie tej rozmowy ja prowadziłam samochód i szło mi tak dobrze, że Roman prawie nie musiał już instrukcji udzielać. Słońce wzeszło, ale na szosach jeszcze pusto było, z rzadka się jakiś pojazd pokazywał. Jechałam coraz szybciej aż do chwili, kiedy nagle, już do Honfleur dojeżdżając, psa ujrzałam, który znienacka na drogę wypadł. Przeraziłam się, że go przejadę, a za nic w świecie nie przejechałabym żywej istoty, jęłam hamować, pedał z całej siły naciskając, aż samochodem rzuciło, jakbym na narowistym koniu siedziała… a wciąż jeszcze koń był mi bliższy niż jakakolwiek maszyna… możliwe, że nieumiejętnie się zachowałam, ale noga mi drgnęła, samochód potoczył się jeszcze, znów nacisnęłam, pies w ostatniej chwili spod kół wyskoczył, samochód kawałek obrotu uczynił i zatrzymał się. Motor zgasł.

I dokładnie w tym momencie prawe przednie koło nam odpadło.

Siedziałam za kierownicą jak skamieniała i słabo mi się robiło. Samochód się przekrzywił podobnie jak powóz, który koło utracił, a nawet w powozie, gdyby jechał, moglibyśmy życie postradać, Roman na zewnątrz wyskoczył, oglądając szkodę. Zaraz jednak ku mnie się zwrócił, z niepokojem pytając, jak się czuję i czy nic mi się nie stało.

Wszystko to nastąpiło tak szybko, że myśli zebrać nie mogłam. Roman był blady bardzo i zęby miał zaciśnięte. Nie, nic mi się nie stało, tylko ta słabość chwilowa mnie dotknęła, która zaraz zresztą zaczęła przechodzić. Odetchnęłam głęboko kilka razy, Roman czym prędzej kieszeń na drzwiczkach pomacał, płaską butelkę wyciągnął, metalową zakrętkę zdjął i w nią mi napoju nalał.

– Jaśnie pani wypije – rozkazał surowo. – Już! Do dna! Spełniłam jego polecenie i słabość szybciej mnie opuściła. Koniak to był, o którym już doskonale wiedziałam, że lekarstwo powszechne stanowi. Zażądałam drugiej porcji i odzyskałam równowagę.

– Nic mi nie jest – powiedziałam uspokajająco. – Co się właściwie stało i co ja źle zrobiłam?

Roman, widząc, że przychodzę do siebie, cofnął się o krok i oglądał samochód.

– Nic jaśnie pani złego nie zrobiła – zapewnił mnie i brwi zmarszczył. – Każdego by rzuciło przy takim hamowaniu, a ja sam też bym na tego psa nie chciał wpaść. Ale coś mi się wydaje, że właśnie ten pies uratował nam życie.

Pies już uciekł, nie czekając na nasze podziękowania. Popatrzyłam za nim, popędził do niedalekiego baru, który właśnie otwierano, przygoda zdarzyła nam się przy wjeździe w pierwsze zabudowania.