Natychmiast usiadłam przy sekretarzyku i liścik do Eweliny napisałam, zapowiadając na jutro swoją wizytę u niej. Tylu rzeczy nie zdążyłam jej powiedzieć, od niej dowiedzieć się niczego, poradzić się jej też chciałam, a u mnie, jak widać, wszelka rozmowa jest wprost niemożliwa. Chłopak stajenny z karteczką pojechał, mając przykazane na odpowiedź zaczekać.
Ziarno, rzucone przez Ewelinę, choć na kamienistą i nieurodzajną glebę padło, jednakże zczeznąć nie chciało.
Cóż ja właściwie wiedziałam o tym obecnym Gastonie? Tego z przyszłości znałam, o tak, poznałam jego przyjaciół, byłam w jego domu, znał go pan Desplain, wszyscy w nas parę widzieli i nikt mnie przed nim nie ostrzegał. Żył jawnie, z niczym się ukrywać nie musiał, cały miesiąc spędziłam przy jego boku, pani Łęska go aprobowała, Roman również, a specjalnie przecież plotki o nim zbierał. Tamten Gaston był w porządku i mogłam mu siebie zawierzyć.
A ten…? Raz go ujrzałam przed ośmiu laty, a drugi raz przed trzema dniami. I to tu, u mnie, a nie tam, gdzie żył i mieszkał. I nie żył przecież w pustelni! Tamten był rozwiedziony, ten nie, bo o czymś takim byłoby głośno, a niemożliwe, żeby nie dotknął żadnej kobiety! Układy, w których nawet przyzwoity młody człowiek utrzymywał kontakty z ladacznicami, zdarzały się często, samo dobre wychowanie kazało je ukrywać, ale istniały. Kto wie ery Gaston nie zaplątał się zbytnio…
W zaręczyny z panną de Rousillon stanowczo postanowiłam sobie nie wierzyć.
Kochał mnie, to pewne. Ślepy wół by zauważył. Tamten też mnie kochał, obaj mnie kochali, zaraz, ratunku, przecież nie może ich być dwóch…! Jeden Gaston i kocha mnie, obojętne, teraz czy po stu latach. No dobrze, ale ery teraz wszystko z nim jest w porządku? Czy może mnie kochać i poślubić bez żadnych przeszkód? Czy mogę mu wierzyć tak, jak za sto piętnaście lat?
Wyraźnie poczułam, że od tych stu piętnastu lat zwariuję z całą pewnością.
Siedziałam przy stole i rozmyślałam. Zdaje się, że siedziała także panna Chodaczkówna, cicha jak myszka, zdaje się, że obiad nam dali, zdaje się, że coś jadłam. W rozmyślaniach potwornie przeszkadzały mi jakieś huki, łomoty i szurania, zdaje się, że spytałam o nie, podobno ludzie przerabiali moją łazienkę.
Ciekawe, co by było, gdyby nie nastąpiło to przerażające wydarzenie czasowe? Gdybym nie przekroczyła tej jakiejś kretyńskiej bariery i ciągle żyła w obecnych, własnych czasach? Czy coś byłoby inaczej?
No, z pewnością inne byłyby moje poglądy, inna wiedza o świecie, mniejsza znacznie… Jaka tam mniejsza, wcale by jej nie było! Kto wie czy nie zdecydowałabym się na Armanda, czy nie dałabym się oszukać, znęcona jego zuchwałą urodą, zaskoczona postępowaniem… Być może, uwierzyłabym we wszystkie plotki o Gastonie…
Nie dostrzegałabym niewygód i braków w domu, miałabym na sobie gorset, pantalony, ściskające podwiązki, pod suknią koszulę i spódnicę, i nie wiedziałabym wcale, jaką przyjemność może sprawiać swoboda, świeże powietrze, morska kąpiel, wiatr i słońce… Nie wiedziałabym także, jaką piękną mogę mieć twarz…
Myśl o twarzy ruszyła mnie wreszcie. Oczekiwałam Gastona, dla niego chciałam być najpiękniejsza w świecie. Mogłam pozwolić sobie na makijaż, w sztucznym świetle nie widać wspomożenia natury, a już lada chwila ciemno się zrobi i świece zapalone zostaną…
Ledwo zdążyłam się upiększyć, kiedy Wincenty go oznajmił. Tym razem zamierzałam przyjąć go w buduarze, ale nagle zmieniłam zdanie i zdecydowałam się na mały salon. Buduar. to zbyt intymne, jednoznaczne, a we mnie coś jakby przeskoczyło, nieufność się zalęgła czy może uraza? Jednak te plotki Armanda swój wpływ wywarły…
Na myśl, że mogłyby w sobie zawierać bodaj odrobinę prawdy, aż mi się serce ścisnęło. Pożałowałam, że Romanowi nie kazałam sprawdzić, ale Roman gdzieś znikł i na oczy go od śniadania nie widziałam. Zarazem złość mnie wzięła na te idiotyczne czasy, w których pomieszczenie tak starannie musiałam wybierać, przecież za te sto lat mogłabym z każdym mężczyzną siedzieć, gdzie by mi się spodobało, bodaj w sypialni albo w łazience, i nikt by z tego żadnych wniosków nie wyciągał! I wszelkie plotki miałabym w nosie!
Gaston od pierwszej chwili wyczuł zmianę mojego nastroju. Przystępniejsza byłam w lesie o poranku. Mógł sądzić, że swojej przystępności żałuję i teraz pozory staram się zachować, albo może kaprysy jakieś każę mu zwalczać. Przystosował się posłusznie, oczami tylko wyrażając wielkie uczucia, a mnie udręki opadły, bo tak strasznie chciałam go mieć! Dla siebie tylko, na prawach wyłączności, bez żadnych ladacznic na boku!
I oczywiście w obecnych czasach nie mogłam tego powiedzieć. Nie mogłam nawet dać do zrozumienia, dopóki on sam się nie zdeklarował. A nie oświadczył się jeszcze… Co za bzdura, nie mógł się przecież oświadczyć po trzech dniach znajomości!
Mimo wszystko przy nim szczęśliwa się czułam i jego miłości pewna, i już ta sztywność wewnętrzna jęła we mnie mięknąć, kiedy on sam nagle okropny dysonans wprowadził.
O swoim wyjeździe zaczął mówić.
Wręcz w pierwszej chwili jego słów nie zrozumiałam. Wyjazd…? Jaki wyjazd? Cóż on sobie myśli, wielbi mnie przez trzy dni, wielkie nadzieje mi stwarza, a teraz zamierza odjechać? Oszalał chyba!
Wszystkich sił potrzebowałam, żeby wzburzenia nie okazać, on zaś wyjaśniał mi dalej, że sprawy różne wzywają go do Paryża, które pozałatwiać musi jak najpilniej. Trudno mu strasznie ode mnie się w tej chwili oddalić i mojej obecności się wyrzec, ale właśnie ze względu na mnie owe sprawy uporządkować i chce, i powinien.
Tak mi się to świetnie zgodziło z owymi plotkami o ladacznicy i nawet o pannie de Rousillon, żem niemal ogłuchła i dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, iż ma to być wyjazd krótki, na dwa tygodnie najwyżej, może trzy, ale nie więcej. Po czym wróci tu, już swobodny, z nadzieją, że może będzie oczekiwany i mile przyjęty, i pozostanie dostatecznie długo, żeby moje serce zdobyć.
Serce…! A rękę…?
To była pierwsza myśl, jaka mi błysnęła, a za nią poszła druga, że wysilać się nie musi, bo serce już przed pięcioma tygodniami zdobył. Wraz z całą resztą mojej osoby… Po czym nadbiegła trzecia, nieco rozumniejsza, że przecież sama się obawiałam, iż w obliczu zakusów Armanda Gaston oświadczyć się nie ośmieli. Cóż zatem przewidywał, kochankę mieć we mnie, wolny związek tworzyć…? Za sto piętnaście lat proszę bardzo, ale przecież nie teraz, w dodatku za sto piętnaście lat datę ślubu mieliśmy już ustaloną!
– Ale przecież w październiku… – zaczęłam w oszołomieniu i ugryzłam się w język tak okropnie, że aż jęknęłam, na szczęście cichutko. Że z jedzeniem będę miała kłopoty, od i razu wiedziałam.
– W październiku już się tu znajdę z powrotem – podchwycił żywo Gaston, jakby odrobinę zdziwiony. – Czy masz pani jakieś plany na październik, o których nic nie wiem?
Gdyby nie ból języka, pewnie znów bym się z jakimś idiotyzmem wyrwała. Co, miałam mu może powiedzieć, że w październiku zawieramy związek małżeński? Miałam mu się sama oświadczyć? Teraz, kiedy najwyraźniej w świecie jechał do Francji nieodpowiednie związki zrywać? Pojedynkować się może z bratem czy ojcem panny de Rousillon…?!
– W październiku… Nie, doprawdy… Miałam zamiar… – poczęłam jąkać, z tym przygryzionym językiem się mocując, i nagle wymyśliłam odpowiednie łgarstwo. – O, nie warto o tym mówić, w październiku sama myślałam o wyjeździe do Francji, ale zrezygnowałam, nie wybieram się tam na razie, tu zostanę. Interesy różne wymagają mojej obecności.
– Jeśli masz pani coś do załatwienia w Paryżu, chętnie służę.
Miałam, czemu nie? Ustalić wreszcie wysokość majątku i moje dochody…
– O, nic wielkiego. Wszystko zdołam załatwić z panem Desplain korespondencyjnie, nie ma potrzeby pana trudzić. – To nie trud byłby, a przyjemność…
Aż mnie korciło, żeby go czymś obciążyć, związać ze sobą bodaj czymkolwiek do załatwienia, zmusić do utrzymania kontaktów! Mógł przecież wyjechać i zniknąć mi z oczu na całą resztę życia, które straciłoby wszelki sens, zatrute dodatkowo Armandem…
– Szkoda, że i pan Guillaume nie wyjeżdża – rzekłam kąśliwie. – Wolałabym cieszyć się jego nieobecnością. Boję się go.
Gaston zmroczniał, żachnął się, przez chwilę wyglądał jak struty.
– Też się go boję dla pani – wyznał z troską. – Tym ciężej mi odjeżdżać. Ale może uda mi się spowodować konieczność i jego odjazdu, może okazać się, że musi pilnie wracać do Paryża, panią pozostawiając w spokoju. Rysują mi się takie możliwości. A tu zostanie pani pod dobrą opieką i to mnie nieco pociesza.
Opieką, pociesza, zawracanie głowy… Gdyby mnie kochał naprawdę, nie zostawiałby w niebezpieczeństwie! Zwątpiłam w jego uczucia.
Odjechał po kolacji, bardzo późno i niechętnie, widać było, że na cień znaku ode mnie zostałby i do rana. Wystrzegałam się tego znaku, szarpana okropną rozterką, niepewna, w co mam wierzyć, w to, co widzę, czy w to, co dedukuję, zakochana śmiertelnie i z cierniem w sercu. Nie, nie było to ostatnie spotkanie, jutro jeszcze mieliśmy się widzieć, w p~ dróż wyruszał pojutrze.
Spać znów musiałam w gościnnym pokoju, bo moja łazienka była w stanie ruiny.
Wieści różne i raczej dość istotne uzyskałam dopiero blisko południa po porannej przejażdżce, którą, rzecz oczywista, odbyliśmy razem. Z lasu nie wróciłam do domu, konno udałam się do Eweliny, Gaston zaś, który u niej wszak mieszkał, musiał udawać, że jeździł gdzie indziej i zaraz za mną nadjeżdża przypadkowo.
Więcej miał taktu niż Armand i w rozmowie nam nie przeszkadzał. Obaj z Karolem bilardem się zajęli.
Znów zapomniałam Ewelinie powiedzieć o wyznaczeniu Karola wykonawcą testamentu, bo zaskoczyła mnie informacjami. Okazało się, że Gaston o moim testamencie wie.
– Sama mu powiedziałam, droga Kasiu, i musisz mi to wybaczyć – wyznała z lekkim zakłopotaniem. – Przejmował się i gryzł tak okropnie, że żal było patrzeć, więc dostarczyłam mu tej pociechy. Nie masz mi tego za złe?