Pan Desplain od razu zbił mnie z pantałyku. Okazało się, że mnóstwa rzeczy jeszcze nie wiem.
– Kiedy pan hrabia umarł, panny Lerat nie było. Na dwa dni udała się do Paryża i po powrocie zastała go już w trumnie, co było dla niej straszliwym zaskoczeniem. W dodatku la, z konieczności, już przeglądałem dokumenty. Osobiście sądzę raczej, że ten sfałszowany akt ślubu podrzuciłaby do Murka pana hrabiego, żebym to ja go znalazł. Nie zdążyła.
Roman rozsiodłał Gwiazdeczkę i zaczął ją pieczołowicie wycierać. Ze stajni dobiegło rżenie. Okazało się, że posiada trzy konie, dwie klacze i ogiera.
– Licencjonowany, ma go jaśnie pani legalnie – wyjaśnił Roman. – Zuzia, tak, owszem, ale w zasadzie na przychody. I to nie jest tamta Zuzia, tylko też praprawnuczka. Zamężna, nie ma dzieci, tu blisko mieszka, jej mąż naprawy elektryczne załatwia ona sobie u jaśnie pani chętnie dorabia i w ogóle lubi usługi. Pewno przyleci przed południem jeszcze. Pozwolę sobie radzić, żeby jaśnie pani weszła do domu od ogrodu i strój zmieniła, bo Siwińska nie wytrzyma, żeby nie naplotkować.
– Nie powie mi Roman chyba, że te plotki równie waży jak kiedyś!
– A, nie. Ale po co mają w ogóle o jaśnie pani gadać… Zainteresował mnie nagle poziom cywilizacji.
– Wszystko inne mamy? – spytałam z niepokojem. – telefony, telewizor, wodę, światło…?
– Lodówki i kuchnię mikrofalową też – uspokoił mnie Roman. – A co do reszty, to jeszcze nie wiem, jak będzie. Musi jaśnie pani sama się zorientować.
Wkradłam się do domu na palcach i bez wielkiego trudu odnalazłam własną sypialnię, obok niej łazienkę i garderobę prawdziwą przyjemnością weszłam pod prysznic. Sińce ~na lewym boku już mi się pojawiały, ale mniej ich było niż mt łam się spodziewać i nie bardzo były bolesne. Włożyłam razie szlafrok, nie znając własnej odzieży, ciekawa, co ~ znajdę w szafach, zaczęłam przegląd, kiedy pukanie do drzwi usłyszałam i pojawiła się Zuzia.
Podobna była do siebie, choć też inna, chyba trochę starsza od tamtej sprzed stu piętnastu lat. Na trzydziestkę ~ wyglądała, a tamta była ledwo o rok starsza ode mnie.
– No, już jestem – powiedziała żywo. – O, jak to dobrze że pani na nogach, podobno pani z konia spadła, już bałam, się że pani sobie co zrobiła!
Zdziwiłam się.
– Skąd to wiesz? Myślałam, że nikt mnie nie widział!
– A czy to jest takie miejsce, żeby ludzie czego nie zobaczyli? Listonosz patrzył, jak pani skakała i zleciała, nagle, powiada, pani mu się pokazała i siup! Z daleka widział, z drugiej strony łąki był i chciał lecieć na pomoc, ale przez łąkę nie miał jak na rowerze przejechać, a tu ani torby zostawić, ani nic. Ciężką
;:~ł. Od Wilców, pomyślał, że po pomoc zadzwoni, tyle że nim.- do nich dopukał, pani już wstała i z koniem poszła. Powiada, jakoś dziwnie pani była ubrana, aż pomyślał, że może
~- Telewizja co kręci, ale chyba nie. Co takiego pani miała na sobie? Tak gadatliwa Zuzia bywała tylko w chwilach wielkiego przejęcia, więc musiała zdenerwować się moim wypadkiem zgoła okropnie. Podejrzenia w kwestii stroju postanowiłam ująć od razu najlepszą metodą. Zełgać coś, co by było wiar~ godniejsze niż prawda.
– Suknię po prababci – wyznałam konfidencjonalnie.:Nagle mi przyszło do głowy sprawdzić, jak te baby w dawnych czasach dawały sobie radę z taką ilością kiecek, i postanowiłam od razu spróbować, bo co mi szkodziło. Wcześnie było, miałam nadzieję, że nikt nie zobaczy.
– I przez te zwoje pani zleciała…?
– Nie, okazało się, że zwoje nic takiego, tylko puślisko mi pękło, bo jeszcze do tego stare siodło wzięłam. Zleżałe.
– No to cud boski, że się pani nic nie stało. A teraz? Jak pani czego szuka, to ja zaraz znajdę!
Sama nie wiedziałam, czego szukam, więc znów uczyniłam wyznanie.
– Szczerze mówiąc, po tym pobycie w Paryżu wszystko mam chęć odnowić, więc tak patrzę, co tu się jeszcze nada, a co do wyrzucenia. Za mało rzeczy przywiozłam, ale to się da nadrobić. Wyciągajmy i oglądajmy.
Zuzia na propozycję przystała z radością, bo nic nie stanowiło dla niej piękniejszej rozrywki jak grzebanie moich ciuchach. Najchętniej dzień w dzień robiłaby nich wystawę, tak przynajmniej było w dawnych czasach.
Z przyjemnością stwierdziłam, że te upodobania jej zostały. Nie, zaraz. Nie zostały. Odziedziczyła je zapewne po prababkach…
Tak naprawdę pełnię zmysłów odzyskałam dopiero po jakichś trzech godzinach, po stwierdzeniu, że moja garderoba nie odbiega od współczesnej normy, chociaż uzupełnienie jej się przyda, po ubraniu się w rzeczy obecnie przyjęte, po zjedzeniu śniadania, na które wezwała mnie Siwińska, i po znalezieniu się w gabinecie, będącym zarazem biblioteką.
Siwińska tak była podobna do odchudzonej potężnie Mączewskiej, że też musiało między nimi zachodzić pokrewieństwo w prostej linii. Co do jej męża, Siwińskiego, nie miałam żadnego zdania, bo męża Mączewskiej nigdy w życiu na oczy nie widziałam. Mignął mi gdzieś w środku niepokój, jak też będę żyła z tak małą ilością służby, ale zaraz pocieszyłam się myślą, że po pierwsze, dom mniejszy, a po drugie, zawsze będę mogła pojechać sobie do Montilly, gdzie usługi jest więcej…
Montilly…! No tak. I Gaston… I Armand…!!!
A, czort bierz Armanda, został przecież w Paryżu, uciekłam mu, a poza tym napisałam testament…
Zaraz, kiedy…?! Kiedy ja ten testament podpisywałam, teraz czy sto piętnaście lat temu? Istnieje on w ogóle czy nie…? Poczułam, że kołowacieję w sposób już do reszty ostateczny. Desperacko rozejrzałam się po biurku, przy którym odruchowo usiadłam. Stał na nim telefon, leżała komórka, obok na stoliczku ujrzałam komputer z drukarką. Wróciłam, jak widać, do wyposażenia, za którym już zdążyłam zatęsknić, choć tak niedawno jeszcze nie miałam o nim zielonego pojęcia. Mogłam się porozumieć z każdym w każdej chwili, z panem Jurkiewiczem też. Zaraz, chwileczkę, czy ja z nim już rozmawiałam…? I czy to w ogóle jest pan Jurkiewicz?! Od kiedy ja tu jestem…?!!!
Za uchylonym oknem ujrzałam nagle Romana, zerwałam się z miejsca, otwarłam je szerzej, przesuwne było, ale takim rzeczom już nie miałam siły się dziwić.
– Niech Roman tu przyjdzie!!! – wrzasnęłam rozpaczliwie. Czekając, aż obejdzie dom w koło i dotrze do gabinetu, zdążyłam rozejrzeć się z większą uwagą. Nie, dzwonka na służbę tu nie było, dziwne, a nie, wcale nie dziwne, wystarczyło zawołać, Mączewska w kuchni… co ja mówię, jaka Mączewska, Siwińska w kuchni bez trudu by usłyszała. Ciekawe, kto by mi podał kawę czy herbatę… Prawda, może Zuzia…?
– Zuziu! – zawołałam niepewnie w chwili, kiedy Roman już wchodził w drzwi. Zatrzymał się, obejrzał, usłyszałam, jak I Zuzia zbiega ze schodów.
– Jak pani ma pracować, to może co podać? – spytała życzliwie, nim zdołałam się odezwać, zaglądając za jego plecami.
“Tylko spokój – pomyślałam sobie – tylko spokój może nas uratować…”.
– Napoje. Kawę, herbatę, piwo, koniak…
– To kawę i herbatę przyniosę, bo to wszystko inne tu ma pani w barku, sama przypilnowałam, żeby było. Pan Roman pewno też co wypije, chyba że jedzie.
Znikła mi z oczu. Roman wszedł, popatrzył pytająco, gestem wskazałam mu, że ma usiąść. Nim to uczynił, przyjrzał mi się z uwagą, otworzył barek, który znajdował się za moimi plecami, przez co nie zwróciłam na niego uwagi; zaserwował mi rzetelną bombę koniaku i usiadł z boku biurka.
– Możliwe, że się gdzieś pojedzie, więc ja się wstrzymam – wyjaśnił łagodnie.
– Niech Zuzia nie słyszy – ostrzegłam go na wstępie. – Od kiedy ja tu jestem?
– Dla wszystkich tutejszych wczoraj wieczorem jaśnie pani przyjechała.
– I nikt się nie zdziwił?
– Skąd, czekano na jaśnie panią. Tylko Zuzi wczoraj nie było, ale to już bez znaczenia.
– I co robiłam?
– Spać jaśnie pani zaraz poszła, bo późno było.
– Chwałaż Bogu. Czy mnie się dobrze wydawało, że moim plenipotentem ciągle jest pan Jurkiewicz?
– Zgadza się, ciągle, tylko to już któryś tam prawnuk. Kancelaria im przechodzi z pokolenia na pokolenie z przerwą wojenną, ale teraz to też już przeszłość.
– Mam jego telefon?
– Jasne, w notesie. Taki duży, czarny, i powinien być w środkowej szufladzie.
Otworzyłam szufladę, na wierzchu ujrzałam czarny notes i zamilkłam na chwilę, bo wkroczyła Zuzia z tacą. Postawiła ją na drugim stoliczku obok i mnie zostawiła nalewanie do filiżanek. Nawet byłam zadowolona, że mi się nie kręci nad głową, a kawę i herbatę doprawdy nalać potrafiłam. Zajrzałam do notesu.
Oczywiście, numerów telefonu pana Jurkiewicza znalazłam tam kilka. Pomyślałam, że o tej porze powinien być w swoim biurze.
– Niech Roman tu zaczeka – poleciłam, wypukując cyfry. – Nie mam pojęcia, czego jeszcze nie będę wiedziała. Testament dla mnie najważniejszy…
Pan Jurkiewicz, usłyszawszy moje nazwisko, natychmiast kazał się ze mną połączyć. Zażądałam jego przyjazdu jeszcze dzisiaj koniecznie, kręcił trochę nosem, ale zgodził się, podejrzliwie dopytując, czy wszystkie właściwe dokumenty z Francji przywiozłam. Powiedziałam, że tak, choć wcale nie byłam tego pewna.
Potwierdził to jednakże Roman. Gruba teka, zabrana z Paryża, wciąż jeszcze znajdowała się w bagażniku mercedesa, przyniósł ją teraz, usprawiedliwiając się, że nie wcześniej, ale wolał zaczekać, aż zajmę się interesami i własną pamięć w pełni opanuję. Miał chyba rację, nastąpiło to właśnie, zajrzałam do owych papierów i cała wiedza, uzyskana u pana Desplain, wróciła mi bez trudu.
Czas mi się cofnął jeszcze i o tyle, że był ósmy września, nie zaś piętnasty. To mi się nawet dość spodobało, ale wnikać w te osobliwe kombinacje nie miałam najmniejszego zamiaru.
– Jak Roman myśli? – spytałam w zadumie. – Kto nam we Francji najlepiej udzieli aktualnych informacji o rozwoju afery?
– Pan Desplain chyba? Chociaż nie, możliwe, że lepsza do tego pani Łęska.
Pani Łęska! Na myśl o niej ucieszyłam się nadzwyczajnie, rzeczywiście, ona mogła stanowić najdoskonalsze źródło. Postanowiłam jej nie poganiać i zadzwonić do niej dopiero
I jutro, a może nawet pojutrze. Cała sytuacja powolutku układała mi się w głowie bez popłochu i paniki, bo brak Armanda stanowił ulgę niezmierną.