Sylveste uśmiechnął się i udzielił odpowiedzi prawdziwej, a zarazem takiej, jakiej oczekiwał od niego Sajaki:
— Ale nie w takim stopniu, jak mu się wydaje.
Prawie po godzinie wrócili Sajaki i kobieta w towarzystwie wielkiego chimeryka. Sylveste go rozpoznał, choć nie bez trudności: był to Triumwir Hegazi, którego spotkał podczas swej poprzedniej podróży. Hegazi, niemal tak całkowicie scyborgizowany jak jego kapitan, zawsze należał do ekstremalnych egzemplarzy swego gatunku, ale od tamtego czasu Hegazi jeszcze bardziej ukrył swe człowieczeństwo za maszynowymi dodatkami, zamieniając rozmaite protezy na nowsze lub bardziej eleganckie, ponadto sprawił sobie świtę nowych entoptyków. Współgrały z ruchami ciała, tworząc kaskadę tęczowych fantomowych kończyn, które trwały w powietrzu przez sekundę, po czym zanikały. Sajaki nosił bezpretensjonalny strój statkowy, bez odznak szarż ani ozdób, podkreślający jego lekką figurę. Sylveste nie dał się jednak zwieść brakiem zwalistego ciała czy wyraźnych zbrojnych protez. Pod skórą Sajakiego bez wątpienia kłębiły się maszyny, dzięki którym potrafił osiągnąć nadludzką zwinność i siłę. Był przynajmniej równie niebezpieczny jak Hegazi, a na pewno znacznie szybszy.
— Nie mogę powiedzieć, że to wyłącznie przyjemność — zwrócił się Sylveste do Hegaziego. — Przyznaję jednak, Triumwirze, że z dreszczykiem zaskoczenia przekonałem się, że nie implodowałeś pod ciężarem własnych protez.
— Radzę ci uznać to za komplement — powiedział Sajaki do drugiego Triumwira. — Od Sylveste’a niczego więcej nie możesz oczekiwać.
Hegazi pogładził wąsy, które nadal nosił, choć całą jego czaszkę pokrywały protezy.
— Sajaki-san, zobaczymy, ile poczucia humoru okaże, gdy pokażemy mu kapitana. Uśmiech powinien wtedy zniknąć z jego twarzy.
— Z pewnością — odparł Sajaki. — A skoro mówimy o twarzach… Dan, odsłoń nam swoją. — Sajaki przesunął dłonią po kolbie pistoletu tkwiącego w kaburze na biodrze.
— Chętnie — odparł Sylveste. Zdjął gogle przeciwpyłowe i upuścił je na podłogę, obserwując ludzi, którzy go więzili — wyraz ich twarzy, a raczej to, co uchodziło za wyraz twarzy. Po raz pierwszy zobaczyli, co się stało z jego oczami. Może wcześniej o tym słyszeli, ale doznali szoku, widząc naprawdę, co zostało z dzieła Calvina. Jego obecne oczy nie były ulepszeniem oryginałów, ale brutalną namiastką, mającą w przybliżeniu spełniać funkcje ludzkiego oka. W starożytnych księgach medycznych opisywano bardziej wyrafinowane protezy… choćby drewniane nogi.
— Wiecie oczywiście, że straciłem wzrok? — Kierował na nich swe ślepe spojrzenie. — Na Resurgamie każdy to wie, nawet nie warto o tym wspominać.
— Jaką uzyskujesz rozdzielczość? — spytał Hegazi z autentycznym zainteresowaniem w głosie. — Wiem, że nie są najbardziej nowoczesne, ale chyba reagują na widmo elektromagnetyczne w zakresie od podczerwieni do ultrafioletu? Może nawet mają obrazowanie akustyczne? A zoom?
Sylveste długo i twardo patrzył na Hegaziego.
— Jedno musisz zrozumieć, Triumwirze — odparł po chwili. — Ledwo rozpoznaję swoją żonę, gdy jest odpowiednio oświetlona i nie stoi zbyt daleko ode mnie.
— Dobrze… — Hegazi zafascynowany przyglądał się Sylveste’owi.
Prowadzono ich w głąb w statku. Poprzednim razem, gdy tu przebywał, zabrano go od razu do centrum medycznego. W tamtych czasach kapitan mógł od biedy przejść parę kroków, ale Sylveste zorientował się, że teraz nigdzie nie chodzi. Nie oznaczało to, że kapitan przebywał daleko od centrum medycznego. Statek przypominał małe miasto o trudnej do zapamiętania topografii. Sylveste spędził tu kiedyś prawie miesiąc; teraz miał wrażenie, że przemieszcza się w rejonach statku — Sajaki nazwał je dzielnicami — których mu nigdy przedtem nie pokazano. O ile mógł się zorientować, winda oddalała się od wąskiego dziobu statku do miejsca, gdzie stożkowy kadłub osiągał największą szerokość.
— Nie przejmuję się drobnymi technicznymi defektami twoich oczu — stwierdził Sajaki. — Z łatwością potrafimy je zreperować.
— Nie mając sprawnej wersji Calvina? Wątpię.
— Więc możemy je usunąć i zastąpić lepszymi oczami.
— Nie radziłbym. Ponadto… i tak nie odzyskalibyście Calvina, więc co to wam da?
Sajaki mruknął coś pod nosem i winda powoli się zatrzymała.
— Więc nie wierzyłeś, że dysponujemy kopią zapasową? Oczywiście masz rację. Nasza kopia ma dziwne usterki. Stała się zupełnie bezużyteczna znacznie wcześniej, nim ją w ogóle o coś prosiliśmy.
— Dla ciebie to tylko program.
— Tak… może zresztą zabiję cię. — Płynnym ruchem wyciągnął pistolet z kabury. Sylveste zdążył zauważyć brązowego węża owiniętego wokół lufy. Nie było jasne, w jaki sposób broń zabijała — promieniem czy pociskami — ale Sylveste nie miał wątpliwości, że znajduje się w zasięgu jej rażenia.
— Nie zabijesz mnie teraz, bo przecież bardzo dużo czasu mnie szukałeś.
Sajaki zacisnął palce na spuście.
— Mam skłonności do działania pod wpływem kaprysu. Nie doceniasz tego, Dan. Mógłbym cię zabić z czystej kosmicznej przewrotności.
— Wtedy musiałbyś znaleźć innego lekarza dla kapitana.
— A co bym tracił? — Światełko pod szczęką węża na lufie zmieniło się z zielonego na czerwone. Palec Sajakiego zbielał.
— Zaczekaj — powstrzymał go Sylveste. — Nie musisz mnie zabijać. Chyba nie sądzisz, że zniszczyłem jedyną istniejącą kopię Cala?
Sajaki przyjął to z wyraźną ulgą.
— Jest jeszcze jedna?
— Tak. — Sylveste skinął głową w stronę żony. — Pascale wie, gdzie ją znaleźć, prawda?
Kilka godzin później Cal powiedział:
— Synu, wiedziałem, że z ciebie zimny, wyrachowany drań.
Znajdowali się blisko kapitana. Przedtem Sajaki odsunął Pascale, ale teraz wróciła wraz z innymi załogantami, których znał Sylveste, oraz z postacią ducha, którego Dan miał nadzieję już nigdy więcej nie oglądać.
— Nieznośne, zdradzieckie… zero. — Postać mówiła dość spokojnie, jak aktor recytujący wiersz, by jedynie ocenić, ile trwają poszczególne frazy, nie zdradzając żadnych emocji. — Ty bezmyślny szczurze.
— Od zera do szczura — skomentował Sylveste. — To pod pewnym względem awans.
— Nie daj się zwieść, synu. — Calvin łypał na niego chytrze ze swego fotela. — Sądzisz, że jesteś niezwykle przebiegły, co? Teraz chwyciłem cię za jaja, o ile je w ogóle masz. Powiedzieli mi, co zrobiłeś. Jak mnie zabiłeś pod pretekstem, że chcesz zniweczyć ich plany. — Spojrzał w sufit. — Co za żałosne usprawiedliwienie ojcobójstwa! Sądziłem przynajmniej, że wyświadczysz mi przysługę i zabijesz z jakiegoś przyzwoitego powodu. Ale nie, to za wielka prośba. Omal gotów byłbym przyznać się do rozczarowania, ale to by oznaczało, że kiedykolwiek spodziewałem się po tobie więcej.
— Gdybym cię rzeczywiście zabił, nasza obecna rozmowa stworzyłaby pewne problemy ontologiczne — stwierdził Sylveste. — Ponadto zawsze wiedziałem, że istnieje inna kopia ciebie.
— Ale zamordowałeś jednego ze mnie!
— Wybacz, ale to błąd kategoryczny. Jesteś tylko softwarem. Proces kopiowania i usuwania to naturalny stan. — Sylveste przygotował się na kolejny protest ze strony Cala, ale ojciec na chwilę zamilkł. — Nie zrobiłem tego, by pokrzyżować plany Sajakiemu. Potrzebna mi jego… współpraca, w równym stopniu, jak on potrzebuje mnie.
— Moja współpraca? — Oczy Triumwira zwęziły się.