Выбрать главу

— Dobrze się jej przyjrzałaś?

— Nie. Widziałam tylko projekcję, która nie musiała być dokładna. Mademoiselle żyje w palankinie, jak inni hermetycy.

Volyova wiedziała co nieco o hermetykach.

— Nie oznacza to, że nim jest. Palankin mógł wyłącznie maskować postać. Gdybyśmy tylko wiedziały, skąd pochodzi… Czy ten Manoukhian coś ci jeszcze mówił?

— Nie. Chciał, ale nie udało mu się powiedzieć nic konkretnego.

Volyova nachyliła się bliżej Khouri.

— Skąd wiesz, że chciał ci coś więcej powiedzieć?

— To jego styl. Usta mu się nie zamykały. Gdy mnie eskortował, bez przerwy opowiadał o swoich czynach, o słynnych ludziach, których znał. Nie mówił tylko o sprawach dotyczących Mademoiselle. Może dlatego, że dla niej pracował. Ale chciał mi coś przekazać, aż język go swędział.

Volyova bębniła palcami po konsoli.

— Może znalazł jakiś sposób.

— Nie rozumiem.

— Nie spodziewam się tego. Nie powiedział niczego otwarcie, ale sądzę, że znalazł sposób, by wyjawić prawdę. — Proces pamięciowy, który przed chwilą stłumiła, coś jednak wyłowił. Volyova przypomniała sobie, jak rekrutowała Khouri, jak ją przebadała na statku. — Oczywiście nie jestem jeszcze pewna…

Khouri spojrzała na nią.

— Coś we mnie znalazłaś? Coś, co Manoukhian implantował?

— Tak. Początkowo wydawało mi się, że to rzecz zupełnie niewinna. Na szczęście mam szczególną wadę, powszechną wśród ludzi zajmujących się nauką: nigdy niczego nie wyrzucam. — To prawda. Wyrzucenie tego, co znalazła, wymagałoby więcej wysiłku niż schowanie tego gdzieś w laboratorium. Wtedy ta rzecz wydawała się jej mało istotna… jakiś odłamek… ale teraz Volyova mogła przeprowadzić analizę metalowego okrucha, który wyciągnęła z głowy Khouri. — Jeśli mam rację i jest to robota Manoukhiana, dowiemy się czegoś o Mademoiselle. Może nawet tego, kim jest. Musisz mi jednak powiedzieć, czego od ciebie chciała. Wiemy, że chodzi o Sylveste’a.

Khouri skinęła głową.

— Owszem. Obawiam się, że nie będziesz tym zachwycona.

— Z naszej obecnej orbity zbadaliśmy dokładniej powierzchnię Cerbera — mówiła projekcja Alicji. — Nie mamy dowodów na to, że nastąpiło uderzenie komety. Widać dużo kraterów, ale żadnych nowych. To bardzo dziwne. — Alicja wnioskowała, że kometa została zniszczona, nim osiągnęła powierzchnię planety. To wymagało założenia, że zastosowano jakieś techniki obronne, ale przynajmniej nie przeczyło zasadzie, że cechy powierzchni planety się nie zmieniają. — Nie widzieliśmy jednak żadnych broni ani urządzeń technicznych na planecie. Postanowiliśmy wysłać eskadrę sond. Potrafią znaleźć to, co mogło ujść naszym badaniom: ukryte w jaskiniach lub w kanionach maszyny, których z naszego punktu obserwacyjnego nie mogliśmy dostrzec. I mogą sprowokować odpowiedź, jeśli na planecie są jakieś systemy zautomatyzowane.

Właśnie, pomyślał cierpko Sylveste. Sprowokowały odpowiedź, jakiej Alicja z pewnością nie przewidziała.

Volyova odsłuchała kolejny fragment raportu Alicji. Wypuszczono sondy — automatyczne statki delikatne jak ważki. Opadły na powierzchnię pozbawionego atmosfery Cerbera; nic więc nie przeszkadzało w ich locie, ale w ostatniej fazie opadanie spowolniły szybkie wybuchy płomieni silników jądrowych. Z punktu obserwacyjnego „Lorean” wyglądały jak iskierki na tle jednolicie szarej powierzchni Cerbera. Gdy te iskierki przygasły, stanowiły jednak przypomnienie, że nawet ten mały, martwy świat jest o cały rząd wielkości większy od wszystkiego, co człowiek stworzył.

— Zapis w dzienniku — powiedziała Alicja po przerwie. — Właśnie w tym momencie sondy przekazują niezwykłe informacje. — Spojrzała w bok, na displej znajdujący się poza zasięgiem projekcji. — Aktywność sejsmiczna na powierzchni. Spodziewaliśmy się takie ruchy zaobserwować, ale dotychczas skorupa w ogóle się nie poruszała, choć orbita planety nie jest zupełnie kołowa i powinny występować naprężenia pływowe. Czyżby sondy to wywołały? Ale to dziwaczne wyjaśnienie.

— Nie bardziej niż to, że planeta usuwa ze swej powierzchni wszystkie ślady po uderzeniu komety — zauważyła Pascale. Spojrzała na Sylveste’a. — Oczywiście nie powiedziałam tego, żeby krytykować rozumowanie Alicji.

— Może i nie — odparł. — Ale to istotna uwaga. — Zwrócił się do Volyovej: — Odnaleźliście jeszcze coś oprócz dziennika Alicji? Powinny być jakieś telemetryczne dane z sond.

— Są — oznajmiła Volyova ostrożnie. — Jeszcze ich nie oczyściłam. To ciągle surowy materiał.

— Podłącz mnie.

Volyova szepnęła kilka komend do bransolety, którą zawsze miała na ręce, i mostek zapłonął, po czym zniknął, a ogień zaporowy synestetyków zaatakował zmysły Sylveste’a, który pogrążył się w dane z sond Alicji — w sensorium zwiadowcy nieobrobione, jak uprzedzała Volyova. Sylveste wiedział jednak, czego mniej więcej oczekiwać, i przejście, wprawdzie nieprzyjemne, nie było męczarnią, choć mogło być.

Unosił się nad krajobrazem. Nie potrafił ocenić wysokości, gdyż fraktalowy obraz powierzchni — kratery, rozpadliny, rzeki zastygłej lawy — wyglądałby tak samo z każdej odległości. Ale zwiadowca poinformował, że Sylveste widzi powierzchnię Cerbera z wysokości pół kilometra. Obserwował równinę, wypatrując śladów aktywności sejsmicznej, o której wspomniała Alicja. Cerber wyglądał na planetę nieskończenie starą i niezmienną, jakby przez miliardy lat nic się z nią nie działo. I tylko strumienie z dysz silników jądrowych, rzucające promieniste cienie za krążącą maszyną, stanowiły jedyne źródło ruchu.

Co zobaczyły drony? W paśmie widzialnym z pewnością nic. Przeciskając się po omacku w sensorium — przypominało to wsuwanie dłoni do cudzej rękawiczki — Sylveste znalazł polecenia neuronowe, udostępniające różne kanały danych. Przerzucił się na sensory cieplne, ale w rozkładzie temperatury równiny nie ujawniały się żadne odchylenia. W całym spektrum elektromagnetycznym nie zauważył anomalii. Strumienie neutrin i cząstek egzotycznych wykazywały stabilność zgodną z oczekiwaniami. Gdy jednak przełączył się na obrazowanie grawitacyjne, zrozumiał, że z Cerberem dzieje się coś złego. Na pole widzenia Sylveste’a nakładały się barwne, półprzeźroczyste linie sił pola grawitacyjnego — przemieszczały się.

Pod powierzchnią planety wędrowały olbrzymie obiekty, tak olbrzymie, że mogły je zarejestrować czujniki masy. Zbiegały się manewrem oskrzydlającym w miejscu bezpośrednio pod punktem obserwacyjnym Sylveste’a. Przez chwilę sądził, że to może wielkie, podskórne potoki lawy, ale ta pocieszająca złudna hipoteza przetrwała najwyżej sekundę.

To nie było zjawisko naturalne.

Na równinie pojawiły się koncentryczne, linie, tworzące gwiaździstą mandalę. Na obrzeżach pola percepcji dostrzegał niewyraźne, podobne, gwiaździste kształty, rysujące się pod innymi sondami. Rysy powiększały się, rozwierały w monstrualne czarne szczeliny. Przez nie Sylveste mógł zajrzeć w głębokie na kilometry jasne otchłanie. Zwinięte mechaniczne kształty skręcały się, wysuwały szaroniebieskie macki szersze niż kaniony. Ruch odbywał się w sposób zgrany, energiczny, celowy, mechaniczny. Sylveste poczuł dziwną odrazę, jakby, nadgryzając jabłko, natknął się zębami na kolonię pracowitych robaków. Teraz wiedział: Cerber nie był planetą.

Byl mechanizmem.

Nagle zawęźlony obiekt wystrzelił przez gwiaździsty otwór w równinie i pomknął w górę do Sylveste’a, jakby chciał go pochwycić. Nastąpiła chwila strasznej bladości — bladości w każdym sensie — i przekaz sensoryczny skończył się gwałtownie, a Sylveste niemal wrzeszczał w egzystencjalnym przerażeniu, gdy poczucie tożsamości wtłoczyło się do jego ciała.