Выбрать главу

Jak pies, którego trzeba uśpić.

— Chyba wiem, co to jest — powiedział Sylveste, gdy ostatni kamienny blok został usunięty z osłony obelisku i ukazały się górne dwa metry obiektu.

— Co?

— To mapa układu Pawia.

— Coś mi mówi, że już przedtem się tego domyślałeś — rzekła Pascale. Mrużyła oczy, przyglądając się przez gogle skomplikowanemu motywowi: dwóm lekko zachodzącym na siebie grupom koncentrycznych okręgów. Połączone stereoskopowo, stawały się jedną grupą zawieszoną w pewnej odległości nad powierzchnią obsydianu. Były to orbity planet, bez wątpienia. Słońce Delty Pawia leżało w centrum, zaznaczone odpowiednim amarantińskim glifem, przypominającym wizerunek pięcioramiennej gwiazdy. Potem następowały orbity — z prawidłowo oddanymi wielkościami względnymi — głównych ciał układu; Resurgam zaznaczono amarantińskim symbolem świata. Jeśli ktoś by sądził, że to przypadkowy zbiór okręgów, wątpliwości rozwiewały starannie zaznaczone księżyce głównych planet.

— Podejrzewałem to — powiedział Sylveste. Był zmęczony, ale z pewnością opłaciły się całonocna praca i ryzyko. Wykopanie drugiego metra obelisku zajęło im znacznie więcej czasu niż wydobycie pierwszego. Burza przypominała czasami szwadron wrzeszczących zjaw tuż przed zadaniem śmierci. Ale — jak już zdarzało się wcześniej i zapewne będzie powtarzać w przyszłości — burza nie osiągnęła impetu, jaki przewidywał Cuvier. Minął już najgroźniejszy moment i choć smugi pyłu nadal powiewały na niebie jak ciemne sztandary, różowy świt stopniowo przepędzał noc. A więc mimo wszystko przeżyli.

— Ale to nic nie zmienia — stwierdziła Pascale. — Zawsze wiedz.ehśmy, że oni mieli astronomię. To tylko pokazuje, że na pewnym etapie odkryli system heliocentryczny.

— To znaczy coś więcej — powiedział Sylveste ostrożnie. — Nie wszystkie te planety są widzialne gołym okiem, nawet jeśli się uwzględni fizjologię Amarantinów.

— Zatem używali teleskopów.

— Nie tak dawno określiłaś ich jako obcych z epoki kamiennej. A teraz jesteś skłonna przyznać, że potrafili budować teleskopy.

Pomyślał, że chyba się uśmiechnęła, ale gdy miała na twarzy maskę do oddychania, trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Spojrzała w niebo. Coś przemknęło nad belkami oszalowania — jasny deltoid sunął pod warstwą pyłu.

— Chyba ktoś tu jest — zauważyła Pascale.

Weszli szybko po drabinie, bez tchu dotarli na górę. Choć wiatr osłabł w porównaniu z siłą sprzed kilku godzin, nadal z trudnością się przedzierali. Wykopalisko było zniszczone, reflektory i grawitometry przewrócone i połamane, wszędzie walał się sprzęt.

W górze unosił się samolot, zmieniał kurs, szukając miejsca do lądowania. Sylveste natychmiast rozpoznał, że to jedna z maszyn z Cuvier — Mantell nie dysponował samolotami. Na Resurgamie brakowało samolotów, jedynych środków transportu umożliwiających pokonanie odległości kilkuset kilometrów. Wszystkie istniejące teraz samoloty zostały wytworzone w pierwszych dniach istnienia kolonii przez serwitory, które korzystały z miejscowych surowców. Ale serwitory konstrukcyjne zostały zniszczone lub skradzione podczas buntu i w konsekwencji artefakty, które po sobie pozostawiły, były bezcenne dla kolonii. Po mniejszych wypadkach samoloty same się naprawiały, nigdy też nie wymagały konserwacji, ale mógł je zniszczyć sabotaż lub czyjaś nierozwaga. W ciągu minionych lat liczba latających maszyn wciąż się zmniejszała.

Deltoid raził w oczy — spodnia strona skrzydeł była pokryta tysiącami elementów cieplnych, które żarzyły się biało, generując wznoszenie termalne. Dla algorytmów Calvina kontrast był zbyt wielki.

— Kto to? — spytał student.

— Też chciałbym wiedzieć — odparł Sylveste. Nie wprawiał go w entuzjazm fakt, że samolot pochodził z Cuvier. Obserwował, jak maszyna opuszcza się, rzucając ostre cienie na ziemię, po czym promieniowanie elementów grzejnych osunęło się w dół widma i samolot osiadł na płozach. Po chwili wysunęła się rampa i z samolotu wyszła grupa postaci. Oczy Sylveste’a przerzuciły się na podczerwień — teraz wyraźnie widział, jak postacie poruszały się od samolotu w jego stronę. Mieli ciemne ubrania, na twarzach maski do oddychania, ponadto hełmy i przypinane pancerze z rozbłyskami insygniów Administracji, czyli najbliższego w kolonii odpowiednika zbrojnej milicji. I mieli coś w dłoniach: długie, groźnie wyglądające, oburęczne karabiny z reflektorem pod każdą lufą.

— Nie wygląda to dobrze — stwierdziła Pascale rzeczowo.

Oddział zatrzymał się kilka metrów od nich.

— Doktor Sylveste? — Usłyszał głos zagłuszony nieco przez dość silny wiatr. — Mam złe wiadomości, proszę pana.

Nic innego nie oczekiwał.

— Jakie?

— Chodzi o ten drugi pełzacz, który wyjechał wcześniej, wczoraj wieczorem.

— Co się z nim stało?

— Nie dotarł do Mantell. Znaleźliśmy go. Nad przepaścią zgromadził się pył i osunęła się ziemia. Nie mieli szans.

— A Sluka?

— Wszyscy zginęli, proszę pana. — Człowiek Administracji wyglądał w masce do oddychania jak bóg-słoń. — Współczuję. To szczęście, że nie wracaliście wszyscy równocześnie.

— To więcej niż szczęście — odparł Sylveste.

— Proszę pana, jeszcze jedno. — Strażnik mocniej zacisnął dłonie na karabinie, raczej zwracając uwagę na to, że ma broń, niż rzeczywiście celując. — Jest pan aresztowany.

Chrapliwy głos K.C. Nga wypełniał kokpit wagonika jak brzęczenie schwytanej w pudełko osy.

— Zasmakowała pani w tym? W naszym pięknym mieście?

— A ty skąd to możesz wiedzieć? — rzekła Khouri. — Kiedy po raz ostatni wyszedłeś z tego cholernego pudełka, Case? Żadna żywa istota tego nie pamięta.

Oczywiście nie było go tutaj, wszak w wagoniku nie wystarczyłoby miejsca dla palankinu. Wagonik, mały z koniecz — ności, nie powinien przyciągać uwagi tuż przed kulminacyjną chwilą polowania. Zaparkowany, wyglądał jak helikopter bez ogona z częściowo złożonymi rotorami. Ramiona wagonika nie były spłaszczone, ale tworzyły wąskie teleskopowe wypustki — każda była zakończona zakrzywionym hakiem niczym pazur leniwca.

Khouri wsiadła do wagonika. Drzwi się zamknęły, odgradzając ją od deszczu i łoskotu miasta. Podała cel podróży: Pomnik ku czci Osiemdziesiątki, w dole, w głębokiej Mierzwie. Wagonik czekał przez chwilę, na pewno obliczał optymalną trasę na podstawie danych o ruchu i dość skomplikowanego układu dróg kablowych, które mogły doprowadzić na miejsce. Proces obliczeniowy trwał chwilę, gdyż mózg wagonikowego komputera nie był specjalnie bystry.

Khouri poczuła, jak środek ciężkości się nieco przemieszcza. Przez górne okno podnoszonych drzwi widziała, jak jedno z trzech ramion wysuwa się, zwiększając dwukrotnie swą długość, i zaczepia zakrzywionym końcem o jedną z lin przebiegających nad budynkiem. Drugie ramię również znalazło uchwyt na sąsiedniej linie i po nagłym przesunięciu wagonik znalazł się w powietrzu. Przez chwilę zjeżdżał po dwóch linach, ale po kilku sekundach druga lina skręciła i ramię wagonika nie mogło jej utrzymać; wówczas gładko ją puściło, lecz nim wagonik spadł na ziemię, trzecie ramię zrobiło zamach i pochwyciło inną linę, która przecinała ich drogę akurat w pobliżu. Znów jechali przez sekundę, potem znowu opadli, potem się wznieśli, a Khouri cały czas doznawała w żołądku znanych sobie sensacji. Na pewno nie pomagało jej to, że swój wahadłowy ruch wagonik odbywał w sposób zdawałoby się dowolny, jakby trajektorię wybierał podczas drogi, w miarę potrzeby szczęśliwie znajdując liny. Dla równowagi psychicznej Khouri robiła ćwiczenia oddechowe i nieustannie zaciskała palce w czarnej rękawiczce.