Pośpiech jest tu bardzo ważny, ma nawet znaczenie symboliczne — tak chciałby myśleć Sylveste. Kapitan chorował — jeśli jego stan można nazwać chorobą — od dziesięcioleci, ale właśnie akurat teraz dolegliwość wkroczyła w nową fazę. Był to jednak mylny punkt widzenia. Należało inaczej traktować czas kapitana: lot relatywistyczny ścisnął te dziesięciolecia do kilku lat. Ostatni wykwit choroby, mniej nieprawdopodobny, niż się wydawało, nie był niczym złowieszczym.
— Jak to działa? — spytał Sajaki. — Będziemy stosować te same procedury co poprzednio?
— Zapytaj CaWina. On wszystkim kieruje.
Sajaki powoli skinął głową, jakby dopiero teraz przyszły mu do głowy te argumenty.
— Dan, ty też masz coś do powiedzenia. Przecież on pracuje za twoim pośrednictwem.
— Właśnie dlatego nie musisz się zajmować moimi odczuciami. Przy zabiegu nie będę nawet obecny.
— Nie wierzę. Pamiętam, jak to się odbyło ostatnim razem; będziesz obecny, w pełni świadomy tego, co się dzieje. Może tym nie sterujesz, ale bierzesz udział. Nie lubisz tego — to pamiętam.
— Nieoczekiwanie stałeś się ekspertem.
— Jeśli nie twoja niechęć, to co kazało ci się przed nami chować?
— Nie chowałem się. Byłem pozbawiony szans ucieczki.
— Nie chodzi mi o ten okres, gdy trzymano cię w więzieniu, ale przede wszystkim o twój przyjazd do tego układu. Po co to zrobiłeś, jeśli nie dlatego, żeby przed nami uciec?
— Może miałem swoje powody.
Przez chwilę Sylveste zastanawiał się, czy Sajaki bardziej go przyciśnie, ale Triumwir widocznie porzucił tę opcję śledztwa. Może go znudziło? Sylveste zauważył, że Sajaki istniał w teraźniejszości, myślał głównie o przyszłości, a przeszłość niezbyt go nęciła. Nie interesowały go dywagacje na temat rozmaitych motywów działań, rozważania o wariantach wydarzeń, chyba dlatego, że na pewnym poziomie Sajaki nie potrafił ogarnąć tych problemów.
Sylveste słyszał, że Sajaki odwiedził Żonglerów Wzorców. Istniał tylko jeden powód takiej wizyty: poddać się ich transformacjom neuronowym, by umożliwić umysłowi pracę w nowych trybach świadomości, nieosiągalnych w ramach ludzkiej nauki. Mówiono jednak, że wszystkie transformacje miały swoje wady i ubocznym skutkiem wszelkich zmian umysłu była utrata wbudowanych wcześniej sprawności. Przecież mózg zawierał tylko skończoną liczbę neuronów, a więc skończona była liczba możliwych połączeń między nimi. Żonglerzy potrafili uaktywnić nowe połączenia, ale niszczyli przy tym poprzednie ścieżki. Sylveste sam mógł coś stracić, choć braków nie stwierdzał. W wypadku Sajakiego wydawało się to bardziej oczywiste. Triumwir postradał zdolność instynktownego pojmowania natury ludzkiej. To było prawie jak autyzm. Rozmowy z nim cechowała sucha jałowość, wyrazista, gdy ktoś im się bliżej przysłuchał. W laboratoriach Calvina na Yellowstone Sylveste prowadził kiedyś dialog z zabytkowymi, dobrze zakonserwowanymi komputerami, zbudowanymi kilka wieków przed Transoświeceniem, podczas pierwszego rozkwitu badań nad sztuczną inteligencją. Maszyny te miały naśladować naturalną mowę ludzką, kompetentnie odpowiadały na pytania. Wrażenie trwało jednak krótko. Po wymianie kilku zdań komputer zbaczał z tematu konwersacji i niewzruszony jak sfinks kierował pytania na boczny tor. W rozmowie z Sajakim wyczuwało się podobne uniki, choć nie w aż tak skrajnej wersji. Sajaki nie wysilał się nawet, by ukryć brak zainteresowania przedmiotem konwersacji. Nie było psychopatycznych pozorów powierzchownego człowieczeństwa. Dlaczego zresztą Sajaki miałby zaprzeczać własnej naturze? Nie miał nic do stracenia i na swój sposób był mniej obcy niż pozostali załoganci.
Sajaki kazał statkowi wywołać Calvina oraz rzutować jego symulowany obraz na pokładzie Kapitana. Prawie natychmiast pojawiła się siedząca postać. Jak zwykle, Calvin zaprezentował obecnym krótką pantomimę budzącej się świadomości. Przeciągał się w fotelu i rozglądał dokoła, ale bez specjalnego zainteresowania.
— Zaczynamy? — spytał. — Mam w ciebie wchodzić? Te urządzenia, Dan, które zastosowałem przy reperacji twoich oczu… to mi przypominało męki Tantala. Po raz pierwszy od lat pamiętam, co straciłem.
— Chyba nie — odparł Sylveste. — To tylko… jakby to określić? Rozpoznawcze zanurzenie łopaty w gruncie.
— Więc dlaczego mnie wywołałeś?
— Ponieważ jestem w tak niefortunnym położeniu, że potrzebuję twojej rady. — Gdy rozmawiali, z ciemności korytarza wyłoniła się para serwitorów, niezdarnych maszyn na gąsienicach; z górnej części tułowia każdej z nich wystawało mnóstwo połyskujących, specjalistycznych manipulatorów i czujników. Antyseptycznie czyste, wypolerowane, wyglądały na urządzenia tysiącletnie, jakby właśnie wytoczyły się z muzeum.
— Nie mają części, których mogłaby dosięgnąć zaraza — powiedział Sylveste. — Żadnych małych elementów niewidocznych gołym okiem, żadnych podzespołów replikujących, samonaprawiających się czy zmiennokształtnych. Cała cybernetyka jest w innym miejscu statku, kilometry stąd, i komunikuje się z dronami tylko przez łącza optyczne. Nie użyjemy niczego, co się potrafi replikować, dopóki nie potraktujemy zarazy retrowirusem Volyovej.
— Bardzo rozważnie.
— Oczywiście, delikatną pracę sam będziesz musiał wykonać skalpelem — powiedział Sajaki.
Sylveste dotknął czoła.
— Moje oczy nie są odporne. Musisz być bardzo ostrożny, Cal. Gdyby zaraza ich dosięgła…
— Zachowam największą ostrożność, wierz mi. — Calvin, siedzący w masywnym fotelu, odrzucił w tył głowę i zaśmiał się głośno, jak pijak zadowolony z własnego żartu. — Jeśli twoje oczy wybuchną, nawet ja nie będę miał szans uporządkować swych spraw.
— O ile docenisz ryzyko.
Serwitory chwiejnie zbliżyły się do kapitana. Teraz jego widok kojarzył się nie z wolno pełznącym lodowcem, wyciekającym z chłodni, lecz z wybuchem wulkanu zastygłym w błysku lampy. Promieniował we wszystkich kierunkach równolegle do ścian, sięgając w korytarz na kilkanaście metrów. Przy samym kapitanie narośl składała się z grubych jak pień walców barwy rtęci, o teksturze zaprawy murarskiej z wstawkami drogocennych kamieni, bezustannie pobłyskującej i migoczącej, co świadczyło o niezwykłej podskórnej aktywności. Dalej ku obrzeżu gałęzie dzieliły się, tworząc oskrzelową sieć. Na samej granicy sieć stawała się mikroskopijnie drobna i gładko wnikała w strukturę substratu — samego statku. Prezentowała wspaniałe wzory dyfrakcyjne, jak warstewka oliwy na wodzie.
Srebrne maszyny zanurzyły się w srebrnej materii kapitana. Ustawiły się po obu stronach zniszczonej powłoki chłodni, przy jego sercu, nie więcej niż metr od naruszonego pancerza. Było tam zimno — gdyby Sylveste w którymkolwiek miejscu dotknął chłodni, jego ciało zostałoby szybko włączone w chimeryczną materię zarazy. Gdyby zaczęła się właściwa operacja, musieliby go ogrzać, by mógł pracować. Śpieszyłby się — albo zaraza wykorzystałaby okazję i jeszcze szybciej zaczęła się rozwijać — nie było jednak innego sposobu, by na nim pracować, gdyż w temperaturze, w jakiej teraz kapitan przebywał, funkcjonują tylko najprymitywniejsze narzędzia.
Teraz maszyny wysunęły wysięgniki z czujnikami na końcach: obrazerami rezonansu magnetycznego, które sięgały głęboko w narośl, pozwalając rozróżnić warstwy maszynowe, chimeryczne i organiczne, kiedyś będące człowiekiem. Sylveste polecił dronom, by przekazywały do jego oczu to, co widzą; ukazywało mu się to jako liliowa warstwa powlekająca kapitana. Z wysiłkiem odróżniał niewyraźny zarys ludzkiej poczwarki — przypominało to mgliste linie poprzedniego malowidła na powtórnie użytym płótnie. Obrazery rezonansu magnetycznego nadal przeszukiwały; szczegóły stawały się coraz ostrzejsze i anatomia zaatakowanego zarazą mężczyzny wykrwawiała się jasnością. Widok był przerażający. Sylveste po prostu patrzył.