Выбрать главу

— To również nie jest odpowiednia chwila. Może nie zauważyłeś, ale właśnie przeprowadzamy operację chirurgiczną.

— Otóż właśnie o tej operacji chciałbym porozmawiać.

— Tylko się skracaj.

— Oni chyba nie zakładają, że operacja się powiedzie.

Sylveste zauważył, że jego ręce — którymi sterował Calvin — nie przestały pracować. Wiedział, że w pobliżu stoi Volyova i czeka na instrukcje.

— O czym ty mówisz, do cholery? — subwokalizował.

— Uważam, że Sajaki to bardzo niebezpieczny człowiek.

— Świetnie… ja też tak uważam. Ale mimo to z nim współpracujesz.

— Przede wszystkim jestem mu wdzięczny. Przecież mnie uratował — stwierdził Calvin. — Zacząłem się jednak zastanawiać, jak sprawy wyglądają z jego punktu widzenia. Czy przypadkiem nie jest trochę stuknięty? Każdy normalny człowiek już wiele lat temu pozwoliłby kapitanowi umrzeć. Sajaki, jakiego poznałem ostatnim razem, był ogromnie lojalny, ale przynajmnej w jego walce można się było dopatrzyć sensu. Wtedy istniała nadzieja, że kapitana da się uratować.

— A teraz jej nie ma?

— Zaatakował go wirus, z którym nie poradzono sobie na Yellowstone, rzucając do walki wszelkie dostępne zasoby. Trzeba przyznać, że sami zostali przez ten wirus zaatakowani, ale przez całe miesiące utrzymywały się nietknięte enklawy, gdzie za pomocą technik równie zaawansowanych jak nasza usiłowano znaleźć lekarstwo, a jednak się to nie udało. Nie wiemy, w jakie ślepe zaułki wtedy zabrnięto ani czy istniały obiecujące metody leczenia, które mogłyby zadziałać, gdyby ludzie mieli nieco więcej czasu na próby.

— Powiedziałem Sajakiemu, że potrzebny mu cudotwórca. Nie uwierzył mi, ale to już jego sprawa.

— Według mnie problem polega na tym, że on ci uwierzył. Właśnie to miałem na myśli, gdy mówiłem, że nie spodziewają się powodzenia operacji.

W tym momencie Sylveste akurat patrzył na kapitana — Całym tak to przemyślnie urządził. Widząc przed sobą chorego, doznał olśnienia. Calvin ma całkowitą rację. Mogli dokonać wstępnych zabiegów, ustalić, jak bardzo zniszczone jest ciało kapitana, ale nigdy nie posuną się dalej. Mogą stosować rozmaite pomysłowe i wyrafinowane techniki, ale i tak nie odniosą sukcesu. Albo — co będzie dla nich bardziej brzemienne w skutki — nie pozwoli im się na odniesienie sukcesu. A najbardziej go niepokoiło, że to Calvin odkrył ten fakt. Calvin dostrzegł coś, co dla Sylveste’a było przedtem wciąż niejasne i nagle stało się oczywiste, wstrząsająco oczywiste.

— Uważasz, że nam przeszkodzi?

— Sądzę, że już to zrobił. W czasie naszego pobytu na statku obaj zauważyliśmy, że narośl powiększa się coraz szybciej, ale uznaliśmy to za przypadek albo za wytwór naszej wyobraźni. Myślę jednak, że Sajaki dopuścił do ogrzania kapitana.

— Tak… też doszedłem do takiego wniosku. Ale poza tym są przecież inne dowody.

— Biopsja. Próbki tkanki, o które prosiłem.

Sylveste wiedział, o co mu chodzi. Drony, które wysłali po próbki komórek, były teraz częściowo trawione przez zarazę.

— Nie wierzysz, że to przypadkowa awaria techniczna? Podejrzewasz Sajakiego?

— Albo kogoś z jego załogi.

— Ją?

Sylveste czuł, że patrzy na kobietę.

— Nie — odparł Calvin, wydając przy tym zupełnie niepotrzebny pomruk. — Nie. To wcale nie znaczy, że jej ufam, ale z drugiej strony nie widzę jej w roli automatycznej marionetki Sajakiego.

— O czym mówisz? — Volyova podeszła do nich.

— Nie podchodź za blisko — powiedział Calvin przez Sylveste’a, który chwilowo nie był w stanie wydobyć z siebie własnego głosu, choćby subwokalnie. — Nasze badanie może spowodować rozsianie sporów zarazy, a przecież nie chciałabyś ich wdychać.

— Nie zaszkodzą mi — odparła Volyova. — Jestem brezganik. Nie mam w sobie nic, co zaraza mogłaby dosięgnąć.

— Więc dlaczego jesteś taka napuszona?

— Bo jest zimno, svinoi. — Przerwała na chwilę. — Zaraz, zaraz, z którym z was teraz rozmawiam? Z Calvinem, tak? W takim razie powinnam odzywać się do ciebie z odrobinę większym szacunkiem, bo to przecież nie ty żądasz od nas okupu.

— Jesteś zbyt uprzejma. — Sylveste stwierdził, że to on się odezwał.

— Mam nadzieję, że wypracowaliście już jakąś metodę leczenia. Triumwir Sajaki nie będzie zadowolony, jeśli nie dotrzymacie obietnicy.

— Triumwir Sajaki może być częścią naszego problemu — powiedział Calvin.

Podeszła bliżej, choć wyraźnie drżała, gdyż nie miała ochrony cieplnej takiej jak Sylveste.

— Chyba nie zrozumiałam…

— Czy rzeczywiście sądzisz, że Sajakiemu zależy na wyleczeniu kapitana?

Patrzyła na niego tak, jakby ją spoliczkował.

— A dlaczego miałoby mu nie zależeć?

— Dość długo dowodził statkiem i zdążył do tego przywyknąć. Ten wasz Triumwirat to farsa. Sajaki jest tu faktycznie kapitanem. Ty i Hegazi o tym wiecie. Nie zrezygnuje z tego bez walki.

Odpowiedź padła zbyt szybko, by brzmiała wiarygodnie:

— Na twoim miejscu skupiłabym się na pracy, a nie spekulowała na temat życzeń Triumwira. To przecież on cię tu sprowadził. Przeleciał lata świetlne po twoje usługi. Po co by to robił, gdyby mu nie zależało na powrocie kapitana na stanowisko?

— Zrobi wszystko, by nam się nie powiodło — stwierdził Cal. — Tymczasem znajdzie jakiś promyk nadziei, coś lub kogoś, kto będzie potrafił wyleczyć kapitana. O ile coś takiego istnieje. I zanim się zorientujesz, będziesz na następnej stuletniej wyprawie.

— Jeśli jest tak, jak mówicie — odparła powoli, jakby z obawy przed pułapką — to dlaczego Sajaki nie zabił już wcześniej kapitana? To by mu zagwarantowało stanowisko.

— Ponieważ wówczas musiałby wymyślić, do czego was użyć.

— Użyć?

— Właśnie, tylko pomyśl. — Calvin puścił narzędzia chirurgiczne i odszedł od kapitana niczym aktor, który przygotowuje się do wyjścia w zasięg jupitera, by wygłosić monolog. — Wyprawa, której celem jest uleczenie kapitana, to jedyny bóg, któremu potraficie służyć. Może kiedyś był to środek do celu… ale ten cel nigdy się nie pojawił, a potem już i tak nie miało to znaczenia. Dysponujecie bronią. Wiem o niej wszystko, nawet o tych jednostkach broni, o których wolałabyś nie mówić. Obecnie jest ona tylko elementem przetargowym, gdy potrzeba wam kogoś takiego jak ja, kogoś kto potrafi zastosować procedury medyczne bez rzeczywistego rezultatu. — Calvin zamilkł na kilka sekund i Sylveste był z tego bardzo zadowolony. Mógł odsapnąć i zwilżyć usta. — Jeśli Sajaki nagle zostałby kapitanem, jaki krok by wykonał? Ty masz broń… ale przeciw komu jej użyjecie? Musielibyście natychmiast wymyślić jakiegoś wroga. Może nawet nie mieliby tego, co wam potrzeba… ale przecież to wy macie statek. Czego wam trzeba? Wrogów ideologicznych? W tym trudność, bo nie zauważyłem wśród was przywiązania do żadnej ideologii, być może poza ideą własnego przeżycia. Według mnie Sajaki w głębi duszy wie, co się stanie. Wie, że jeśli zostanie kapitanem, wcześniej czy później będziecie musieli użyć tych broni, bo one po prostu istnieją. I nie w takiej drobnej interwencji, jaką zademonstrowaliście na Resurgamie. Tym razem pokazalibyście, co potraficie, i zastosowali te swoje straszydła.

Volyova odparła błyskawicznie. Na Sylveste’em już raz to zrobiło wrażenie.

— A zatem powinniśmy być wdzięczni Triumwirowi Sajakiemu. Nie uśmiercając kapitana, trzyma nas z dala od przepaści. — Mówiła to jednak jako advocatus diaboli, wypowiadała te argumenty na głos tylko po to, by uwypuklić, jak są heretyckie.