— Tak — stwierdził Calvin z powątpiewaniem. — Chyba masz rację.
— W nic z tego nie wierzę — powiedziała z nieoczekiwaną żarliwością. — Gdybyś był jednym z nas, same myśli tego rodzaju byłyby zdradą.
— Jak sobie chcesz. Ale my mamy dowody na to, że Sajaki chce sabotować operację.
Ciekawość przemknęła przez jej twarz, ale Volyova skutecznie ją stłumiła.
— Nie interesują mnie twoje paranoiczne podejrzenia, Calvinie — zakładając, że rozmawiam z CaMnem. Wobec Dana mam zobowiązanie — dowieźć go na Cerbera. A tobie mam pomóc w operacji. Dyskusje na inne tematy są zbyteczne.
— Zakładam więc, że masz retrowirus?
Sięgnęła do kurtki i wyjęła fiolkę.
— Działa przeciw małym próbkom narośli, które zdołałam wyizolować i utrzymać w hodowli. Zupełnie inna sprawa, czy zadziała przeciwko temu wszystkiemu.
Sylveste poczuł, jak dłonie wysunęły mu się nagle, by chwycić rzuconą przez Volyovą fiolkę. Mały szklany autoklaw przywołał przelotne wspomnienie fiolki, którą niósł przed swym ślubem.
— Robić z tobą interesy to przyjemność — oświadczył Calvin.
Volyova, nim sobie poszła, przekazała Calvinowi — czy też Danowi Sylveste’owi; nie mogła się zorientować, z którym z nich miała w istocie do czynienia — jasne instrukcje, jak obchodzić się z antidotum. Stosunki, jakie łączyły ją z Sylveste’em, przypominały układ farmaceuta-lekarz. Ona skomponowała środek, który działał w warunkach laboratoryjnych, udzieliła wyczerpujących wskazówek, jak go dawkować, ale ostateczne rozstrzygnięcia, prawdziwe życiowe decyzje należały wyłącznie do chirurga, a Volyova nie zamierzała się w to wtrącać. Przecież gdyby metoda leczenia nie była tak ważna, nie trzeba by sprowadzać Sylveste’a na pokład. Retrowirus stanowił tylko jeden z elementów kuracji, choć mógł się okazać decydujący.
Pojechała windą na mostek. Usiłowała nie myśleć o tym, co Calvin (to przecież był on, no nie?) powiedział jej o Sajakim. Jednak to, co usłyszała, miało wewnętrzną logikę. A co Volyova mogła sądzić o domniemanym sabotażu? Omal się nie odważyła, by zadać pytanie, ale być może obawiała się, że usłyszy argumenty nie do obalenia. Powiedziała Calvinowi — i była to w pewnym sensie prawda — że nawet myślenie w taki sposób jest zdradą.
Jednak pod wieloma względami już dopuściła się zdrady.
Sajaki — to pewne — zaczynał mieć co do niej wątpliwości. Volyova nie zgadzała się z nim w kwestii potrzeby sondowania umysłu Khouri. A sprawą większego kalibru było zamontowanie systemu, który miał ją zaalarmować, gdy Sajaki użyje sprzętu. Nie było to działanie zaniepokojonej profesjonalistki, ale coś, co świadczyło o cichej paranoi, strachu i nienawiści w zarodku. Na szczęście zdążyła dotrzeć do pokoju. Sonda nie spowodowała żadnych trwałych uszkodzeń, a Sajakiemu nie udało się zapewne wystarczająco szczegółowo zmapować obszarów neuronowych, by uzyskać wyraźny obraz podejrzanych wspomnień; otrzymał najwyżej rozmazany ogólny obraz. Obecnie Sajaki zachowa większą ostrożność, pomyślała. Niedobrze byłoby tracić teraz zbrojmistrza. Ale co, jeśli Sajaki skieruje swe podejrzenia przeciw samej Volyovej? Jeśli zastosuje sondowanie? Nie będzie miał wyrzutów sumienia; najwyżej z tego powodu, że zupełnie zniszczy resztki istniejącego między nimi poczucie równości. Volyova nie miała żadnych implantów, które można by uszkodzić. A ponieważ prace na pokładzie „Lorean” biegły teraz automatycznie, Volyova nie była już dla Sajakiego tak bardzo użyteczna jak poprzednio.
Spojrzała na bransoletę. Nie spodziewała się, że mała drzazga, którą wyjęła z głowy Khouri, sprawi tyle kłopotów. Teraz, gdy skład i rozkład naprężeń zostały w zasadzie rozszyfrowane, Volyova poprosiła statek, by skojarzył tę próbkę z zasobami swej pamięci. Volyova podejrzewała, że instalacja drzazgi to robota Manoukhiana, i ta hipoteza okazała się dość celna, gdyż odłamek na pewno nie pochodził ze Skraju Nieba. Statek nadal szukał, rył coraz głębiej w swej pamięci. Teraz przedzierał się przez dane techniczne sprzed prawie dwóch wieków. To absurdalne, żeby grzebać w aż takich starociach. Ale dlaczegóż by zatrzymywać się w tym miejscu? Za kilka godzin statek sprawdzi dane z okresu powstania kolonii, tych kilka zapisów, które przetrwały z ery Amerikano. Volyova będzie mogła przynajmniej powiedzieć Khouri, że przeprowadziła pełne przeszukiwanie, nawet jeśli okazało się bezowocne.
Weszła na mostek. Sama.
W olbrzymim ciemnym pomieszczeniu błyszczał tylko sferyczny displej, stale nastawiony na schemat całego układu podwójnego Delta Pawia-Hades. Na mostku nie było innych członków załogi (z tych kilku, którzy jeszcze żyli, pomyślała) i nie wezwano umarłych z zarchiwizowanego dziedzictwa, by podzielili się swymi opiniami w językach, którymi już nikt prawie nie mówił. Korzystna samotność. Volyova nie chciała obecności Sajakiego — zwłaszcza Sajakiego — a towarzystwo Hegaziego niezbyt sobie ceniła. Nie miała nawet ochoty rozmawiać z Khouri. Nie teraz. Gdy przebywała z Khouri, dręczyło ją zbyt wiele pytań, umysł musiał poświęcać się problemom, którymi Volyova nie zamierzała się zajmować. Teraz przynajmniej przez kilka minut — samotna — może pogrążyć się w swym żywiole i zapomnieć o wszystkim, co groziło przekształceniem porządku w chaos.
Mogła być ze swymi wspaniałymi broniami.
Przekształcony statek „Lorean” opadł na jeszcze niższą orbitę, nie wywołując reakcji Cerbera, choć od powierzchni planety dzieliło go zaledwie dziesięć tysięcy kilometrów. Nazwała ten wielki stożkowaty obiekt „przyczółkiem”, gdyż taką teraz pełnił rolę. Inni uważali go za broń Volyovej. Obiekt miał cztery tysiące metrów długości, niemal tyle ile Światłowiec, który go zrodził. Konstrukcja była dość porowata, nawet ściany kadłuba przypominały plaster miodu, w którego dziurach leżały złogi spreparowanego militarnego cyberwirusa, budową przypominającego antidotum przeznaczone dla kapitana. W otworach ścian tkwiły jednostki potężniejszej broni energetycznej i pociskowej. Cały statek był pokryty kilkumetrową warstwą hiperdiamentu — miała ofiarnie sczeznąć przy zderzeniu z planetą. Fale uderzeniowe pognają wzdłuż przyczółka, ale piezoelektryczne obrzeże spowoduje, że ich energia wysączy się i może zostać skierowana do systemu broni. Prędkość zderzenia będzie stosunkowo niewielka — mniejsza niż kilometr na sekundę — ponieważ przyczółek zacznie gwałtownie hamować przed przebiciem skorupy. A sama skorupa zostanie wcześniej osłabiona, gdyż poza przednimi armatami przyczółka Volyova zamierzała wykorzystać bronie kazamatowe w takim zakresie, na jaki wystarczy jej odwagi.
Skontaktowała się z bronią za pomocą bransolety. Rozmowa nie była specjalnie fascynująca. Osobowość sterująca urządzeniem była bardzo prymitywna — istniała tylko kilka dni i niczego innnego nie należało się spodziewać. W jakimś sensie Volyova wolała myśleć, że urządzenie ma ptasi móżdżek, gdyż w przeciwnym wypadku mogłyby wpaść mu do głowy pomysły zastrzeżone dla osób lepszych od niej. Ponadto przyczółkowi nie pozostało zbyt wiele czasu na napawanie się swą rozumnością.
Znaki tańczące na sferze informowały, że przyczółek jest gotów. Volyova musiała ufać danym systemu sprawozdawczego, gdyż nie znała wielu cech broni. Początkowo nakreśliła tylko podstawowe założenia, ale samą pracę wykonały autonomiczne programy konstrukcyjne, które nie informowały jej o wszystkich napotkanych po drodze problemach technicznych i metodach ich rozwiązania. Ale choć nie wszystko wiedziała o przyczółku, była jak matka, która powołała dziecko do życia, nie znając dokładnie położenia wszystkich arterii i nerwów, czy choćby biochemii metabolizmu. A przecież nie umniejszało to faktu, że to jej dziecko.