Volyova uniosła dłoń gestem, którym zawsze dawała Khouri do zrozumienia, że ta niezbyt dokładnie zrozumiała jej myśli.
— Nie… niekoniecznie. Może umarła, ale nie w taki sposób, jak to opisał Sylveste. Może nie umarła w takim sensie, jak my to rozumiemy, ale może też nie jest teraz naprawdę żywa, mimo że coś widziałaś.
— Przecież prawie nie widziałam jej postaci. Zaledwie pudełko, w którym się porusza.
— Założyłaś, że jest hermetykiem, bo jeździ w czymś, co przypomina palankin hermetyków. Ale z jej strony mogła to być celowa zmyłka.
— Rozerwało ją na strzępy, i tyle.
— Może Całun jej nie zabił? Stało się z nią coś strasznego, ale to coś utrzymało ją potem przy życiu. Może coś rzeczywiście ją uratowało?
— Sylveste by to wiedział.
— Może się do tego przed sobą nie przyznawać. Musimy z nim pogadać. Tu gdzie Sajaki nas nie będzie niepokoił. — Ledwo Volyova skończyła, zaćwierkała jej bransoleta i wypełniła się obrazem ludzkiej twarzy, na której oczy były pustymi kulami. — O wilku mowa — mruknęła Triumwir. — O co chodzi, Calvin? Rozmawiam przecież z Calvinem, prawda?
— Jeszcze tak — odparł mężczyzna. — Obawiam się jednak, że moja przydatność dla Sajakiego żałośnie się kończy.
— O czym ty mówisz? — spytała Volyova. — Muszę porozmawiać z Danem — dodała pośpiesznie. — To dość pilna sprawa, jeśli pozwolisz.
— Podejrzewam, że to, co ja mam do powiedzenia, jest znacznie pilniejsze — odparł Cal. — Chodzi o twoje antidotum. O retrowirus, który wytworzyłaś.
— Mianowicie?
— Nie działa zgodnie z założeniami. — Cofnął się nieco. W tle za nim Khouri zauważyła fragment kapitana, srebrnawy i oślizły jak rzeźba pokryta niewyraźnym ślimaczym śluzem. — Wydaje się wręcz, że go zabija jeszcze szybciej niż zaraza.
DWADZEŚCIA CZTERY
Sylveste nie musiał długo czekać. Volyova przybyła w towarzystwie Khouri, dziewczyny, która uratowała jej życie na planecie. W jego planach Volyova była zmienną zakłócającą, ale Khouri była jeszcze gorsza, gdyż Sylveste do tej pory nie ustalił, po czyjej stronie Khouri się opowiada: po stronie Volyovej, Sajakiego czy jeszcze kogoś innego. Teraz, zajęty bieżącymi sprawami, odsunął te niepokoje.
— Co masz na myśli, mówiąc, że szybciej go zabija?
— Dokładnie to, co słyszałaś — powiedział Calvin przez Sylveste’a, nim Volyova i Khouri odzyskały dech. — Zastosowaliśmy go zgodnie z twoimi wskazówkami, ale reakcja była taka, jakbyśmy dodali zarazie sił witalnych. Rozprzestrzenia się szybciej niż przedtem. Wiem, że to nieprawdopodobne, ale wygląda tak, jakby retrowirus jej pomagał.
— Cholera! — zaklęła Volyova. — Wybacz. Przeżyłam kilka męczących godzin.
— To wszystko, co masz do powiedzenia?
— Przetestowałam antidotum na małych próbkach izolowanej zarazy — broniła się Volyova. — Wtedy działało. Nie obiecywałam, że na zasadniczym obiekcie okaże się to równie skuteczne… ale w najgorszym wypadku powinno pomóc, choćby w ograniczonym stopniu. Zaraza musi przecież wydatkować część swych zasobów na zwalczenie antidotum. Pewną porcję energii, normalnie zużywaną na ekspansję, musi skierować na opór przeciw retrowirusowi. Miałam nadzieję, że zostanie zabita… jakoś zdegenerowana do formy, którą da się manipulować… ale nawet w pesymistycznej ocenie zakładałam, że zaraza nabawi się przeziębienia i jej rozwój wyraźnie się spowolni.
— Nie obserwujemy tego — stwierdził Calvin.
— Ilia ma rację — wtrąciła Khouri i Sylveste spojrzał na nią wściekle, jakby w ogóle nie rozumiał, po co ona istnieje.
— A co obserwujecie? — spytała Volyova. — Rozumiesz, że jestem tym dość zainteresowana.
— Przestaliśmy stosować ten środek — wyjaśnił Calvin — wiec na razie wzrost się ustabilizował. Ale gdy podaliśmy kapitanowi antidotum, zaczął się szybciej rozrastać. Jakby wcielał antidotum w swoją matrycę szybciej, niż przetwarzał substancję statku.
— To dziwne — odparła Volyova. — Statek nawet się nie opiera zarazie. Skoro kapitan puchnie szybciej… to by znaczyło, że antidotum poddaje się, przekształca szybciej, niż zaraza zdoła je dopaść.
— Jak żołnierze na froncie, którzy dezerterują, nim usłyszą propagandę wroga — stwierdziła Khouri.
— Właśnie — odparła Volyova, a Sylveste po raz pierwszy wyczuł, że między tymi dwiema kobietami istnieje jakiś podejrzany wzajemny szacunek. — Ale to po prostu niemożliwe. Żeby tak było, zaraza, musiałaby zaanektować procedury replikacyjne bez próby… prawie tak, jakby one dały się dobrowolnie zaanektować. Nie, powtarzam: to niemożliwe.
— Więc sama spróbuj.
— Nie, dziękuję. Nie żebym ci nie wierzyła, ale spójrz na to z boku. Z mojego punktu widzenia… a to przecież ja skonstruowałam to cholerne lekarstwo… to nie ma sensu.
— A jednak coś w tym jest — rzekł Calvin.
— Co?
— Może sabotaż? Mówiłem ci już, że według mnie komuś zależy na tym, by operacja się nie udała. Wiesz, kogo mam na myśli. — Zachowywał ostrożność, nie chcąc zbyt wiele powiedzieć w obecności Khouri albo w zasięgu podsłuchu Sajakiego. — Czy to możliwe, że ktoś manipulował w twoim antidotum?
— Muszę się nad tym zastanowić — odparła.
Sylveste nie wykorzystał całej fiolki, Volyova mogła więc porównać strukturę molekularną tego, co zostało, oraz innych partii, które miała u siebie w laboratorium. Wykorzystała do tego to samo narzędzie, dzięki któremu analizowała drzazgę z głowy Khouri. Porównała próbkę z partią z laboratorium; okazały się identyczne w zwykłych granicach dokładności kwantowej. Porcja, którą Calvin zaaplikował kapitanowi, była dokładnie taka, jak ją zaprojektowała Volyova; zgadzało się wszystko, nawet najsłabsze wiązania chemiczne między najmniej znaczącymi atomami w najmniejszych i najmniej ważnych składnikach molekularnych…
Volyova porównała strukturę antidotum z informacjami w swoich archiwach i zauważyła, że jego parametry nie odbiegały od szkiców, które miała w głowie przez subiektywne lata. Wirus był dokładnie taki, jak zaplanowała. Nikt w nim nie majstrował. Nie wyrwał mu zębów. Nie potwierdziła się teoria Calvina. Volyova poczuła ulgę; nie chciała wierzyć, że Sajaki uprawia sabotaż. Zbyt odrażające było podejrzenie, że Triumwir specjalnie przedłuża proces leczenia kapitana. Teraz cieszyła się, gdy wyniki analizy pozwoliły jej obalić tę hipotezę. Oczywiście nadal nie dowierzała Sajakiemu, ale przynajmniej nie znalazła dowodów, że jest potworem.
Istniała jednak jeszcze jedna możliwość.
Volyova opuściła laboratorium i poszła do kapitana, klnąc siebie; gdyby pomyślała o tym wcześniej, zaoszczędziłaby sobie bieganiny. Sylveste spytał, co Volyova teraz robi. Długo na niego patrzyła, nim odparła, że według niej to ma związek z Całunem Lascaille’a. Czy była to po prostu zemsta ze strony Mademoiselle, zapłata za jego tchórzostwo, zdradę, za postępek, który niemal ją zabił na granicy Całunu? Czy to może coś więcej, coś bezpośrednio związanego z obcymi, ze starożytnymi, ochronnymi umysłami, które Lascaille dotknął podczas swego przelotu? Czy mieli tu do czynienia z wrogim działaniem człowieka, czy z jakimś imperatywem, tak obcym i dawnym jak sami Całunnicy? O wielu sprawach musiała porozmawiać z Sylveste’em, ale mogli to zrobić tylko w zaciszu komory pajęczej.
— Potrzebna mi jeszcze jedna próbka — powiedziała. — Z brzegu narośli, tam gdzie zastosowaliście antidotum. — Wyjęła laserową łyżeczkę, zrobiła delikatne nacięcia i do autoklawy pobrała próbkę, która przypominała metaliczny strup.