Выбрать главу

— Przyznaję, że od pewnego czasu nie wystawiałem się na zapachy miasta — powiedział Case. — Ale nie powinnaś narzekać. Powietrze nie jest tak brudne, jak się wydaje. Oczyszczacze należą do nielicznych urządzeń nadal funkcjonujących po zarazie.

Teraz wagonik wzniósł się ponad skupisko budynków dzielnicy, w której mieszkała Khouri, i powoli odsłaniał się znacznie szerszy widok Chasm City. Dziwne, że ten poskręcany las zniekształconych konstrukcji był kiedyś najbardziej dynamicznym miastem w historii ludzkości, miejscem, gdzie prawie przez dwa wieki wykuwały się artystyczne i naukowe innowacje. Teraz nawet mieszkańcy przyznawali, że miasto pamiętało lepsze czasy. Bez specjalnej ironii nazywali je „Miastem, które nigdy się nie budzi”, gdyż wiele tysięcy jego niegdysiejszych bogaczy leżało teraz zamrożonych w kriokryptach, przeczekując wieki z nadzieją, że obecny okres to tylko chwilowa aberracja w dziejach miasta.

Granicę Chasm City stanowił naturalny otaczający miasto krater o średnicy sześćdziesięciu kilometrów. Wewnątrz krateru miasto miało kształt pierścienia, otaczającego centralną gardziel samej rozpadliny. Było schowane pod osiemnastoma wycinkami sfer, rozpiętych na ścianach krateru i sięgających do krawędzi rozpadliny. Połączone na brzegach, podparte w niektórych miejscach wzmacniającymi wieżami, wycinki przypominały zapadnięte pokrowce na meblach w domu niedawno zmarłej osoby. W miejscowej gwarze nazywano to Moskitierą, choć istniało również kilka innych określeń w kilku różnych językach. Osłony miały niezwykle istotne znaczenie dla miasta. W atmosferze Yellowstone — zimnej, niestabilnej mieszance azotu i metanu, usianej długołańcuchowymi węglowodorami — człowiek natychmiast by umarł. Na szczęście krater dawał miastu schronienie przed najsilniejszymi wiatrami, a powodzie płynnego metanu i rosół gorących gazów, wyrzucanych z rozpadliny, mogły być w gwałtownej reakcji dość tanio przetworzone na zdatne do oddychania powietrze. Na Yellowstone w kilku innych miejscach istniały osiedla znacznie mniejsze od Chasm City i, by utrzymać swoje biosfery, wszystkie musiały pokonywać znacznie większe trudności.

Khouri, gdy tylko przybyła na Yellowstone, pytała miejscowych, dlaczego ktoś w ogóle zadawał sobie trud zasiedlania planety tak niegościnnej. Na Skraju Nieba toczyły się wojny, ale przynajmniej można było tam żyć bez kopuł i systemów generujących atmosferę. Szybko się przekonała, że nie należy oczekiwać logicznych odpowiedzi, nawet jeśli zadanego pytania nie uznano za bezczelną ciekawość przybysza. Przynajmniej jedno było jasne, że rozpadlina przyciągnęła pierwszych poszukiwaczy i wokół niej wyrosła stała placówka, a potem coś na kształt pogranicznego miasteczka. Przybywali wariaci, ryzykanci i szaleni wizjonerzy, zwabieni mglistymi pogłoskami o bogactwach w głębinach rozpadliny. Niektórzy wrócili do domów, rozczarowani; niektórzy zginęli w gorących, trujących głębiach rozpadliny. Nieliczni jednak postanowili tu zostać, ponieważ coś im odpowiadało w niebezpiecznej lokalizacji rodzącego się miasta. Po prawie dwustu latach to skupisko budowli stało się… właśnie czymś takim.

Wydawało się, że miasto ciągnie się w nieskończoność we wszystkich kierunkach, jak gęsty las sękatych, splątanych budowli, stopniowo ginących w mroku. Najstarsze konstrukcje pozostawały nadal w zasadzie nienaruszone — pudełkowate budynki, które zachowały swój kształt podczas zarazy, ponieważ nigdy nie posiadały żadnego systemu samonaprawczego czy modernizującego. Nowoczesne budowle natomiast przypominały teraz dziwne, przewrócone do góry nogami lub wysuszone, stare, wyrzucone przez morze drzewa w ostatnim stadium próchnienia. Kiedyś te drapacze chmur miały budowę prostą, symetryczną, ale zaraza spowodowała, że zaczęły rozrastać się dziko, wypuszczały bulwiaste wypustki i splątane, trądowe narośle. Wszystkie budynki były teraz martwe, zastygłe w kształtach, jakby zaprojektowanych, by niepokoić. Do ich murów przywarły slumsy, niższe poziomy były zagubione w rusztowaniach obskurnych dzielnic i rozklekotanych bazarów, oświetlonych otwartymi ogniskami. W slumsach poruszały się maleńkie postacie, szły lub jechały rykszami do pracy po drogach prowadzących wśród starych ruin. Bardzo mało pojazdów miało silniki, a te, które widziała Khouri, najprawdopodobniej działały na parę.

Slumsy nigdzie nie sięgały wyżej niż do dziesiątego piętra budynków — potem zapadały się pod własnym ciężarem, więc przez dalszych dwieście lub trzysta metrów budynki wznosiły się gładko, w zasadzie nietknięte przez chorobliwe transformacje. Środkowe piętra wydawały się niezamieszkane i dopiero przy samym szczycie było widać ślady ludzkiej obecności: wielowarstwowe struktury tkwiły jak gniazda żurawi wśród gałęzi zdeformowanych budynków. Te nadbudówki pyszniły się ostentacyjnym bogactwem i potęgą; jaśniały okna mieszkań i jarzyły się neony. Z okapów dachów omiatały dół reflektory, niekiedy oświetlały inne wagoniki, kursujące między dzielnicami. Wagoniki wybierały drogę w sieci delikatnych gałęzi, łączących budynki niczym wypustki synaptyczne. Miejscowi nazywali to miasto w mieście Baldachimem.

Khouri zauważyła, że nigdy tam nie panował prawdziwy dzień. Nigdy nie czuła się całkowicie rozbudzona, gdyż miała wrażenie, że w mieście króluje wieczny mrok.

— Case, kiedy zabiorą się do zeskrobywania tego nalotu z Moskitiery?

Ng parsknął śmiechem, co przypominało odgłos żwirku mieszanego w wiadrze.

— Prawdopodobnie nigdy. Chyba że ktoś wymyśli sposób, jak na tym zarobić.

— I kto tu teraz oczernia miasto?

— Możemy sobie na to pozwolić. Kiedy skończymy naszą sprawę, możemy pośpieszyć ku karuzeli razem ze wszystkimi innymi pięknymi ludźmi.

— W swych pudełkach. Wybacz, Case, nie licz na mnie na tym konkretnym przyjęciu. Podniecenie mogłoby mnie zabić. — Teraz widziała rozpadlinę, gdyż wagonik poruszał się skrajem skośnego wewnętrznego brzegu toroidalnej kopuły. Rozpadlina była głębokim żlebem w skale, o kruszejących ścianach zakrzywionych łagodnie, a potem opadających pionowo, z żyłami rur, sięgających w głąb, w wydobywające się wyziewy, i prowadzących do stacji uzdatniania atmosfery, zaopatrującej miasto w powietrze i ciepło. — A skoro już o tym mówimy… o zabijaniu… jaka jest umowa na temat broni?

— Sądzisz, że dasz sobie z tym radę?

— Zapłacisz, to sobie dam radę. Ale chciałabym wiedzieć, z czym mam do czynienia.

— Jeśli to dla ciebie problem, lepiej porozmawiaj z Taraschim.

— Wymienił tę rzecz?

— Dręcząc szczegółami.

Teraz wagonik znalazł się nad Pomnikiem Osiemdziesiątki. Khouri nigdy go jeszcze nie widziała pod takim kątem. Choć z poziomu ulicy prezentował się wspaniale, to z góry widziało się zniszczenia i pomnik wyglądał ponuro. Miał kształt czworościennej piramidy, wykończonej na zewnątrz tak, że przypominała tarasowatą świątynię. Jego dolne poziomy obrosły slumsami i podporami. W pobliżu szczytu, powyżej marmurowej okładziny, zaczynały się witraże, ale szkło było potłuczone lub przykryte metalowymi płytami; tych zniszczeń nigdy nie dostrzegało się z ulicy. Widocznie tu miało odbyć się zabójstwo. Kat nie znał na ogół miejsca kaźni, chyba że Taraschi wpisał je do warunków umowy. W Shadowplay kontrakt na zabójstwo zawierano zwykle wówczas, gdy klient oceniał, że w okresie wymienionym w kontrakcie ma spore szansę uniknąć prześladowcy. W ten sposób praktycznie nieśmiertelni bogacze odpędzali nudę, wytrącali życie z utartych kolein. Gdy przeżyli — a przeważnie tak się to kończyło — mieli się czym przechwalać.