— Jakiejś niespodzianki ze strony broni, bardzo by się przydała porządna awaria.
— A więc naprawdę nie chcesz, by się to powiodło? — spytała Pascale. — Parę dni temu triumfowałaś, jakby to miał być twój najwspanialszy moment. A teraz… całkowita odmiana.
— Tak było, zanim się dowiedziałam, kim jest Mademoiselle. Gdybym wiedziała wcześniej… — Volyova nie miała już nic więcej do powiedzenia. Teraz stało się oczywiste, że użycie broni to akt ekstremalnej beztroski, ale czy świadomość tego coś tu zmieniała? Czy dlatego czuła się zmuszona do stworzenia broni, ponieważ potrafiła to zrobić? Ponieważ rozwiązanie było eleganckie i chciała, by jej koledzy zobaczyli, jak wspaniałe twory wyskakują z jej głowy — te bizantyjskie machiny wojenne? To straszne, ale niewykluczone. Stworzyła przyczółek, mając nadzieję, że w przyszłości przeszkodzi wykonaniu jego misji. Czyli znajdzie się dokładnie w takiej sytuacji, w jakiej jest teraz.
Przyczółek — przekształcony statek „Lorean” — hamując, zbliżał się do Cerbera. Przy powierzchni planety będzie się poruszał nie szybciej niż kula karabinowa; kula o masie miliona ton. Gdyby przyczółek z tą szybkością uderzył w powierzchnię zwykłej planety, jego energia kinetyczna dość efektywnie zamieniłaby się w ciepło, nastąpiłaby olbrzymia eksplozja i zabawka Volyovej błyskawicznie by sczezła. Ale Cerber nie był normalną planetą. Zgodnie z założeniami, popartymi mnóstwem symulacji, sama masa powinna wystarczyć, by statek przebił się przez cienką warstwę sztucznej skorupy otaczającej wnętrze planety. Volyova nie miała pojęcia, co statek spotka, gdy się dostanie pod skorupę.
Teraz ją to przerażało. Intelektualna próżność doprowadziła Sylveste’a do tego punktu, ale Volyova nie była bez winy, bo bezkrytycznie dała się pociągnąć. Żałowała, że tak poważnie potraktowała ten projekt. Nie powinna była budować tak sprawnej broni. Teraz przerażała ją myśl, co się stanie, jeśli przyczółek jej nie zawiedzie i wykona zadanie zgodnie z założeniami konstruktora.
— Gdybym wiedziała… — rzekła wreszcie. — Ale nie wiedziałam, więc jakie to ma znaczenie?
— Gdybyś mnie słuchała… mówiłam, że musimy powstrzymać to szaleństwo — powiedziała Khouri. — Ale nie zwracałaś uwagi na moje słowa i dopuściłaś do tego wszystkiego.
— Trudno mi było stawić czoło Sajakiemu. Na poparcie miałam tylko informacje o twojej wizji w centrali uzbrojenia. Jestem pewna, że zabiłby nas obie. — Choć teraz, pomyślała, i tak mimo wszystko będą musiały wystąpić przeciw Sajakiemu; z komory pajęczej miały ograniczone możliwości i wkrótce to prawdopodobnie nie wystarczy.
— Ala gdybyś mi zaufała… — powiedziała Khouri.
Gdyby okoliczności były nieco inne, pomyślała Volyova, ostro bym zareagowała. Odpowiedziała jednak łagodnie:
— Miałabyś prawo mówić o zaufaniu, gdybyś mi nie kłamała i podstępem nie dostała się na mój statek.
— A czego ode mnie oczekiwałaś? Mademoiselle miała mojego męża.
— Czyżby? — Volyova pochyliła się. — Jesteś tego pewna? Spotkałaś go czy też był to tylko jeszcze jeden podstęp Mademoiselle? Przecież wspomnienia bardzo łatwo jest zaimplantować.
— Co masz na myśli? — spytała Khouri łagodnie, jakby między nimi dwiema nigdy nie padły ostre słowa.
— Khouri, może on tam nigdy nie dotarł. Nie przyszło ci to do głowy? Może wbrew temu, co sądziłaś, nigdy nie opuścił Yellowstone.
Pascale wetknęła głowę między obie kobiety.
— Słuchajcie, przestańcie się kłócić, dobrze? Rozdźwieki między nami to ostatnia rzecz, jakiej nam tu potrzeba. Gdybyście przypadkiem nie zauważyły, jestem na pokładzie jedyną osobą, która ani się tu nie prosiła, ani w ogóle nie chciała się znaleźć na statku.
— No, cóż, taki już pech — stwierdziła Khouri.
Pascale spojrzała na nią wściekle.
— Może zresztą to, co przed chwilą powiedziałam, nie jest całkowitą prawdą. Też mi na czymś zależy. Również mam męża i nie chcę, żeby mu się coś stało… żeby innym coś się stało… tylko dlatego, że on tak strasznie pragnie coś osiągnąć. Dlatego jesteście mi potrzebne, obie, bo tylko wy czujecie w taki sam sposób jak ja.
— A jak ty czujesz? — spytała Volyova.
— Że to wszystko nie tak — odparła Pascale. — Od kiedy wymieniłaś to imię.
Volyova nie musiała pytać, jakie imię Pascale ma na myśli.
— Miałam wrażenie, że je rozpoznałaś.
— Oboje je rozpoznaliśmy. Złodziej Słońca to imię Amarantinów, jeden z ich bogów lub postaci mitycznych, może nawet postać historyczna. Ale Sylveste był zbyt uparty albo zbyt wystraszony, by to przyznać.
Volyova znów sprawdziła bransoletę — żadnych wiadomości. Potem wysłuchała opowieści Pascale. Dobrze skomponowanej opowieści, bez wstępu, bez opisów; Pascale oszczędnie nakreśliła kilka starannie wybranych faktów i Volyova wszystko sobie wyobraziła. Teraz zrozumiała, dlaczego Pascale kierowała pracami nad biografią Sylveste’a. Mówiła o Amarantinach, wymarłych, pochodzących od ptaków istotach żyjących kiedyś na Resurgamie. Sylveste przekazał poprzednio załodze sporo wiedzy na ten temat; potrafiły teraz zrozumieć opowieść Pascale w odpowiednim kontekście, ale niepokojące były związki tego z Amarantinami. Volyovą i tak już dręczyła myśl, że jej kłopoty są związane z Całunnikami. Przynajmniej tu jasna była zależność. Ale co z tym wszystkim mieli wspólnego Amarantinowie? Jaki związek istniał między dwiema tak odmiennymi rasami obcych, z których obie od dawna zniknęły z galaktycznej sceny? Nawet skale czasowe się nie zgadzały: zgodnie z tym, co Lascaille powiedział Sylveste’owi, Całunnicy zniknęli — być może wycofując się do sfer przekształconej czasoprzestrzeni — miliony lat przedtem, nim Amarantinowie w ogóle wyewoluowali; zabrali ze sobą artefakty i urządzenia techniczne zbyt niebezpieczne, by zostawiać je w zasięgu mniej doświadczonych gatunków. Przecież właśnie ta przechowywana wiedza skusiła Sylveste’a i Lefevre do wyprawy na obrzeże Całunu. Całunnicy — o wielu odnóżach, z pancerzami, jak istoty z koszmarnego snu — byli najdziwniejszą formą obcych, z jaką zetknęli się ludzie. Amarantinowie natomiast, którzy mieli ptasich przodków, cztery kończyny i dwunożne ciała, wydawali się mniej obcy.
Złodziej Słońca stanowił jednak łącze między nimi. Statek nigdy przedtem nie odwiedził Resurgamu, nigdy na swym pokładzie nie gościł osób, które wiedziałyby coś o Amarantinach, a przecież Złodziej Słońca był częścią życia Volyovej przez wiele subiektywnych lat i kilka dekad czasu planetarnego. Najwyraźniej kluczem do tego był Sylveste, ale na razie Volyova nie widziała tu solidnego logicznego związku.
Pascale kontynuowała opowieść, a swobodna część umysłu Volyovej usiłowała zaprowadzić w informacjach pewien porządek. Pascale mówiła o zakopanym mieście, wielkiej konstrukcji Amarantinów, odkrytej w czasie, gdy Sylveste siedział w więzieniu; o wysokiej wieży, zwieńczonej posągiem istoty nie całkiem amarantinskiej, wyglądającej jak amarantinski odpowiednik anioła, ale anioła stworzonego przez kogoś, kto miał szacunek dla anatomii, i anioł wyglądał tak, jakby rzeczywiście potrafił latać.
— 1 to był Złodziej Słońca? — spytała Khouri z przejęciem.