— I twierdzisz, że nawet te komendy nie zadziałały?
— Wszystko na to wskazuje.
Z obrazu na displeju wynikało, że bronie zaprzestały teraz ataku; pozbawione energii i amunicji, dryfowały na bezużyteczne orbity wokół Hadesa, gdzie pozostaną przez miliony lat, aż przypadkowe zakłócenia grawitacyjne poślą je na inne trajektorie, skąd bronie runą na Cerbera albo wyprowadzą je na zewnątrz do punktów trojańskich, gdzie przetrwają nawet śmierć Delty Pawia jako czerwonego giganta. Volyova czerpała nieco pocieszenia z faktu, że bronie już nie zostaną użyte, nie zwrócą się przeciw niej. Spóźniona pociecha. Zniszczenia Cerbera już się dokonały i gdy przybędzie przyczółek, nie spotka specjalnych przeszkód. Na displeju Volyova widziała już rezultaty ataku; kłęby sproszkowanego regolitu unosiły się w przestrzeni w okolicach miejsca uderzenia.
Sylveste przybył do statkowego centrum medycznego. Sajaki coraz bardziej ciążył mu na ramionach. Dan miał wrażenie, że Triumwir waży zbyt dużo jak na swą szczupłą posturę. Może przyczyniają się do tego te maszyny pływające w jego krwi? — zastanawiał się. Uśpione we wszystkich komórkach czekają na sytuację kryzysową, która pobudza je do życia. Sajaki był również rozgrzany, gorączkował; świadczyło to chyba o tym, że medmaszyny mnożą się, zbierają siły, by pokonać kryzys, rekrutują molekuły z „normalnej” tkanki, aż niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Sylveste niechętnie rzucił okiem na poranioną dłoń Sajakiego i zobaczył, że krew jest zatamowana, a okropna rozległa rana otoczona błoniastą powłoką. Słaba bursztynowa poświata przezierała przez tkankę.
Z ambulatorium wyłoniły się serwitory, odebrały od Sylveste’a brzemię i umieściły je na leżance. Przez kilka minut maszyny uwijały się koło Sajakiego, monitory na wysięgnikach jak łabędzie szyje pochylały się nad chorym, rozmaite monitory neuronowe delikatnie ustawiły się nad jego czaszką. Urządzenia niezbyt interesowały się raną — prawdopodobnie systemy medyczne już komunikowały się z medmaszynami i na tym etapie nie była potrzebna dodatkowa interwencja. Sylveste zauważył, że Sajaki jest przytomny, choć bardzo osłabiony.
— Nie powinieneś był ufać Volyovej — powiedział ze złością. — Teraz wszystko się zawaliło, bo ona ma za dużo władzy. To był zgubny błąd, Sajaki.
— Oczywiście, że jej wierzyliśmy — odparł Sajaki ledwo słyszalnym głosem. — Była jedną z nas, głupcze! Członkiem Triumwiratu! A ty co wiesz o Khouri? — spytał.
— Była infiltratorką — odparł Sylveste. — Umieszczono ją na statku. Miała mnie odnaleźć i zabić.
Sajaki zareagował na to tak, jakby go to tylko trochę rozbawiło.
— To wszystko?
— Tak sądzę. Nie wiem, kto ją posłał i dlaczego… ale podała jakieś absurdalne wyjaśnienie, które Volyova i moja żona uznały za prawdę.
— To jeszcze nie koniec — oznajmił Sajaki. Oczy miał szerokie, w żółtej obwódce.
— Co masz na myśli, mówiąc „to nie koniec”?
— Po prostu wiem — odparł Sajaki. Zamknął oczy i oparł się na leżance. — Nic się nie skończyło.
— Przeżyje — stwierdził Sylveste, wkraczając na mostek, najwidoczniej nieświadom tego, co się właśnie stało.
Rozejrzał się. Volyova wyobraziła sobie, jak musi być zaskoczony. Pozornie nic się nie wydarzyło w czasie, gdy towarzyszył Sajakiemu do ambulatorium — te same osoby trzymały te same karabiny — ale nastrój się radykalnie zmienił. Hegazi, który znajdował się przy złym końcu miotacza igieł, nie miał miny człowieka przegranego, ale również nie okazywał triumfalnej radości.
Sytuacja wymknęła nam się z rąk i Hegazi o tym wie, pomyślała Volyova.
— Coś się nie udało? — spytał Sylveste. Spojrzał przed chwilą na displej: Cerber krwawił w kosmos przez rozprutą skorupę. — Bronie wystrzeliły przecież tak, jak chciałyście.
— Niestety. — Volyova pokręciła głową. — To nie moje dzieło.
— Uwierz jej — rzekła Pascale. — Nie wiemy, co się tu dzieje, ale nie chcemy tego. To jest większe od nas, Dan. Na pewno większe od ciebie, choć trudno w to uwierzyć.
Patrzył na nią pogardliwie.
— Nie zrozumiałaś? Volyova chciała, żeby właśnie tak wszystko przebiegło.
— Zwariowałeś — powiedziała Volyova.
— Teraz masz okazję — odparł. — Zobaczysz swój penetrator planety w akcji, a równocześnie, dla uspokojenia sumienia, za pięć dwunasta zademonstrowałaś przezorność… bezskuteczną… Jakie to wygodne. — Dwa razy klasnął w dłonie. — Naprawdę jestem pod wrażeniem.
— Naprawdę będziesz martwy — rzekła Volyova.
Nienawidziła go za to, co powiedział, ale gdzieś w głębi ducha nie chciała prostego zaprzeczenia. Zrobiłaby wszystko co w jej mocy, by powstrzymać bronie… do diabla, przecież zrobiła wszystko co w jej mocy i nic nie zadziałało. Nawet gdyby nie wydała rozkazu wystrzelenia broni ze statku, Złodziej Słońca na pewno znalazłby sposób, żeby je wystrzelić. Teraz jednak, gdy już doszło do ataku na planetę, Volyova pałała ciekawością. Lądowanie przyczółka miało przebiegać zgodnie z planem, chyba że Volyova znajdzie sposób na zatrzymanie „Lorean”. Próbowała wszystkiego. A ponieważ nie dało się zapobiec wydarzeniom, jakiś wewnętrzny obiektywizm i ciekawość kazały Volyovej czekać na rozwój wypadków. Nie obawiała się tego, co tam zostanie odkryte, ale tego, jak jej twór sprawdzi się w działaniu. Wiedziała, że bez względu na to, jak straszne mogą być konsekwencje, będzie to najbardziej fascynujące doświadczenie w jej życiu. I może najbardziej straszne.
Teraz mogła tylko czekać.
Godziny mijały jej ani szybko, ani wolno, gdyż bała się nadchodzących wydarzeń, ale równocześnie ich pragnęła. Tysiąc kilometrów nad Cerberem przyczółek wchodził w ostatnią fazę hamowania. Dwa silniki Hybrydowców zaświeciły nad Cerberem jak dwa miniaturowe słońca, zaskakując krajobraz ostrą jasnością, przesadnie uwypuklając kratery i wąwozy. Przez chwilę w tym bezlitosnym świetle planeta naprawdę wyglądała na sztuczny twór, jakby jej budowniczowie bardzo się starali, by jej powierzchnia nosiła ślady zniszczeń po bombardowaniach przez miliardy lat.
Na bransolecie Volyova widziała obrazy rejestrowane przez kamery zamocowane na flankach przyczółka. Co sto metrów na powierzchni czterokilometrowego stożka „Lorean” był zainstalowany pierścień kamer, więc bez względu na to, jak głęboko statek wbije się w planetę, część kamer znajdzie się nad jej skorupą, a część pod nią. Teraz Volyova patrzyła przez skorupę, przez niezaleczoną ranę, którą zadały bronie kazamatowe.
Sylveste nie kłamał.
W dole coś było. Wielkie, organiczne, rurowate niczym gniazdo węży. Ciepło wydzielone w czasie uderzenia broni kazamatowych już się rozproszyło i choć szarawe obłoki nadal dymiły z otworu, Volyova przypuszczała, że wydziela je palona maszyneria, a nie gotująca się materia skorupy. Wężowe rury nie ruszały się, ich podzielone na segmenty srebrzyste powierzchnie były pomazane czarnymi plamami i bliznami stumetrowej szerokości, przez które eksplodowały mniejsze, wewnętrzne wężowate flaki.
Volyova zraniła Cerbera.
Nie wiedziała, czy rana jest śmiertelna, czy to może tylko draśnięcie, które zaleczy się po kilku dniach, ale przecież zadała ranę, a uświadomiwszy to sobie, zadrżała. Zraniła obcą istotę.
Wkrótce ta obca istota odpowiedziała.
Volyova podskoczyła, gdy to nastąpiło, choć się tego spodziewała… kierując się rozumem, nie emocjami. Stało się to wówczas, gdy przyczółek — sam czterokilometrowej długości — znalazł się dwa kilometry od powierzchni.